Są tacy którzy twierdzą że Aprilię RSV 1000 R "albo wstawiamy do gabloty ozdabiającą nasz salon, albo zabieramy ją na tor wyścigowy" są też tacy wg których włoskimi maszynami jeździ się tylko od mechanika do mechanika, ja mam z goła odmienne zdanie i postanowiłem przejechać tym motocyklem trasę licząca ponad 6 tys km, przez 12 krajów z miejscami nie koniecznie uważanymi za przyjazne maszynom sportowym, czy się udało, przeczytajcie sami :)
Pomysł i założenia
Dla mnie Aprilia RSV 1000 R to obraz bez skazy, najwyższa mechaniczna forma ekspresji, stworzona by dawać maksimum przyjemności z jazdy pod jednym warunkiem: "koń jaki jest każdy widzi" tak naprawdę patrząc na ten motocykl należy odczytać intencję konstruktorów i wykorzystać je na swoją korzyść, w innym przypadku ta maszyna nas zamęczy i zamiast funu z jazdy, stanie się udręką.
Pomysł w mojej głowie przejechania motocyklem sportowym Bałkanów zrodził się mniej więcej rok temu, stwierdziłem ze skoro ten motocykl doskonale nadaje się na szybkie wypady w Bieszczady i lokalne tory cartingowe, świetnie sprawdził się w Alpach i Chorwacji na trasie liczącej 4500 km, więc dlaczego by nie poszukać innych ciekawych dróg i miejsc ? Tym razem padło na Bałkany.
Druga kwestia, to po wnikliwych obserwacjach stwierdzam że jakakolwiek forma sportowej turystyki zwyczajnie umiera. Próżno na trasach szukać maszyn typu 1100 XX, czy Hayabusa, nawet VFR stało się "kredensem" a na trasach królują motocykle do wszystkiego czyli do niczego, jak Varadero, V-Storm nie wspominając o "bawarskich turystykach". Nigdy nie czerpałem przyjemności z jady motocyklami, którymi bardzo łatwo dojść do granic możliwości opon, hamulców czy zawieszenia (zwłaszcza obładowanymi wycieczkowym ekwipunkiem). Dorze się czuję jak motocykl przewyższa moje umiejętności a nie odwrotnie, w przeciwnym wypadku jazdą zwyczajnie się nudzę. Te motocykle zresztą z założenia mają mieć coś co ma się sprawdzać zarówno dobrze na drodze jak i poza nią, a w mojej odczuciu w każdej opcji sprawdza się tak samo źle: coś jak by autobusem szkolnym pełnym rozwrzeszczanych dzieci z chorobą lokomocyjną wybrać się na rajd po górskich serpentynach :) Obraz na drogach stał się monotonny i nudny - SUVy i motocykle uniwersalne - koszmar.
Kolejna kwestia, to taka że mój wrodzony zmysł estety zwyczajnie nie może patrzeć na "uniwersalne osiołki" :) czyż nie pięknym jest spojrzeć na doskonałą sportową włoską linie motocykla postawionego na górskiej przełęczy czy skraju morza ? Czyż nie piękny jest dźwięk otwartych wydechów V2 "rozdzierających" górską przestrzeń? Na mnie działa to równie dobrze jak miód na spierzchnięta usta.
Pierwotne założenie było takie iż mimo niepewnej sytuacji gospodarczej pojechać do Grecji, ale trasa w tą i zpowrotem tą samą drogą zwyczajnie była by mało fascynująca, więc postanowiłem poszukać alternatywy i tak o to na trasie przejazdu znalazła się Rumunia, Bułgaria i Turcja oraz na powrocie Albania i Czarno Góra - odrazu zrobiło się ciekawiej :)
Przygotowania
Planowanie miejsc do odwiedzenia rozpocząłem tak naprawdę po podjęciu decyzji że pomysł zrealizuję. Trochę szukania w sieci i czytania forum gdzie chyba wszyscy jak dowiadywali się jakim motocyklem chcę pojechać to pukali się w głowy. Oczywiście mnóstwo informacji na temat np Rumunii + zebrane opinie od znajomych którzy już tam byli jakoś nie napawały optymizmem że na sportowym motocyklu będzie wielka radość z jazdy a raczej trzeba się nastawić na męczenie po dziurach - stwierdziłem trudno, dupę mam twardą ;)
Kolejna kwestia jaka została to rozwiązania to uczestnicy - puściłem informację po wszystkich znajomych z którymi zrealizowałem poprzednie wypady i wstępnie miałem jednego chętnego co zdawało mi się trochę mało, bo zawsze może się ktoś wykruszyć i jak się później okazało wykruszyli się - wszyscy :) Jeszcze próżne poszukiwania kogoś chętnego po forach i ostatecznie zostałem sam na placu boju. Czułem się trochę jak bym miał polecieć na księżyc, ale szybko oswoiłem się z tą myślą i stwierdziłem że to będzie znakomita okazja do bliższego poznania siebie, bo jednak jestem stadnym zwierzakiem i pierwszy raz tak długo będę w totalnym osamotnieniu.
Motocykl przeszedł pełny serwis wraz ze sprawdzeniem takich elementów jak luz zaworowy, na szybko pożyczyłem motocyklową nawigację od znajomego Daniela (dzięki - spisała się doskonale) do której uchwyt dorobiłem wraz z kolegą Piotrem z dybla kupionego w markecie za 1,80 zł :) oraz w ostatniej chwili zakupiłem jak się później okazało zbawienny dla mnie Power Tape.
Co do samego bagażu to jestem wyznawcą tzw. "im mniej tym lepiej" i nie chcąc obciążać włoskiej Madonny zbędnymi kilogramami (damy nie lubią kilogramów) zabieram ze sobą kilka koszulek, spodenki, japonki, kosmetyki, smar do łańcucha, olej, kąpielówki, tanią bieliznę która po każdym dniu zwyczajnie wyrzucam (do jadących obok kabrioletów) a skutecznie zmienia objętość bagażu pod koniec wycieczki oraz również pożyczony od kolegi Piotra buzer (dzięki Piotrze). Wszytko zostało upchane w tekstylny woreczek zakupiony u sąsiadów z za Odry, zapięte na ręcznie wykonany przez Augustyna stelaż wg mojego projektu (mistrz w swoim fachu, najlepszy stelaż do RSV pod słońcem) i można zasuwać. Na kołach z przodu został torowy D 209 RR a na tył powędrował okazyjnie zakupiony nowiusieńki Qualifier pierwszej generacji.
Dzień 1 - Rzeszów - Sibiu (Słowacja - Węgry - Rumunia) 795 km 20.08.2011
Tak naprawdę dzięki uprzejmości znajomego (dzięki Krzyś) swoją podróż rozpoczynam dzień wcześniej czyli w piątek 19.08. Jadę z Rzeszowa do Tylawy przy granicy ze Słowacją gdzie na noc zostaje u znajomego, jest to dobry odcinek aby sprawdzić mocowanie bagażu i inne wycieczkowe rozwiązania, wrazie czego dokonać jeszcze zmian. I tak też się stało, po pierwszych 95 km stwierdziłem że mam tego wszystkiego za dużo, wyrzuciłem śpiwór (który później by się przydał), długie spodnie i drugi ręcznik. Mniejsza torba była bardziej stabilna i dawała się łatwiej zapakować i zamocować. Wstaję wcześnie rano bo przede mną 700 km do przejechania, ostatnie tankowanie po stronie polskiej i wlatuję wczesnym rankiem do Słowacji. Nie specjalnie przepadam za krajem w którym podobnie jak u nas nie ma dobrych dróg, a wysokość mandatu jak i liczebność milicji na drodze może przyprawić o niezły zawrót głowy. Chcę jak najszybciej znaleźć się na Węgrzech, zakładam db kilery do wydechów i pod osłoną wschodzącego słońca z prędkościami oczywiście "zbliżonymi" do przepisowych przejeżdżam dziurawą Słowację - po ok 1 h jestem już na Węgrzech - uff, udało się, żadnej kontroli, żadnych mandatów w Euro skutecznie uszczuplających budżet wycieczki (pozdrawiam Słowację). Zadziwiające jest jak sami Słowacy zachowują się już po wjechaniu do Węgier - są jak spuszczone psy ze smyczy. Rozpoczyna się dobry odcinek drogi, wszyscy nagle pędzą po 140 km/h, wyprzedzają i jeżdżą jak by poczuli jakiś przypływ adrenaliny. Sam czuję się dużo swobodniej i bez problemu przy cieple pierwszych promieni słońca wyprzedzam całe towarzystwo, lecę sobie uśmiechnięty i wyluzowany między 180 - 200 km/h - zadziwiające jak zmiana kraju w którym się poruszamy zmienia sposób odbierania przyjemności z jazd. W ekspresowym tempie dojeżdżam do węgierskiej autostrady i rura.
W przypływie euforii zapominam o jednym drobnym szczególe - tankowanie. Włoska Madonna jak każda dama nie lubi oszczędności i spokojnie konsumuje na każde przejechane 100 km ok 8 l życiodajnej cieczy. Co w praktyce oznacza że po 160 - 170 km świeci nam "bida". Mam już nawinięte prawie 190 km a stacji jak nie było tak nie ma, zjeżdżam na parking przy autostradzie i pytam akurat znajdujących się tam panów z obsługi autostrady pochłoniętych wypompowywaniem toalety jak daleko do najbliższej stacji ? W trudnym dla mnie języku otrzymuje dziwną do przetworzenia dawkę informacji ale jakoś udaję mi się zrozumieć że stacji nie ma przy autostradzie - no to mam niezły problem. Pomyślałem że zjadę do najbliższej miejscowości i tam znajdę stację - jadę na "kropelce" powoli i delikatnie do najbliższego zjazdu i tym sposobem trafiam do miejscowości Emod, gdzie w końcu znajduję stację benzynową - uff, nowy rekord 230 km na baku bez tankownia. Kupuję winietę, tankuję i wracam na autostradę - sielanka, w ekspresowym tępię docieram do jej końca, później jeszcze chwila zwykłą drogą i już jestem na Rumuńskiej granicy :)
Kolejne tankowanie - w przeliczeniu lei na złotówkę litr benzyny 95 oktanowej w Rumunii wychodzi podobnie jak w Polsce czyli coś ponad 5 zł - spodziewałem się że będzie trochę taniej ale cóż. Ok, więc jestem w Rumunii - pierwsze kilometry pokonuję trochę niemrawie, rozglądam się na boki podziwiając post komunistyczne fabryczne kombinaty przed Oreadeą. Pierwszym celem w Rumunii jest zamek w Huneodora. Droga na początku jest całkiem niezła, po kilku kilometrach jednak pojawią się coraz więcej nierówności, odkrywam również że rumuńscy kierowcy a zwłaszcza kierowcy TIRów jakoś nie pałają miłością do motocykli i w żaden sposób nie chcą ułatwiać jazdy. Wyprzedzanie na "trzeciego" środkiem nie oznacza że auta z naprzeciwka zrobią nam miejsce, tak naprawdę trzeba sobie radzić samemu, nikt specjalnie nie chcę nam tego ułatwiać, dodatkowo trudności dodają "ścigańci" w lepszych samochodach którym nie koniecznie podoba się że chcemy ich wyprzedzać, jak również obecne przy drodze wychudzone psy. Są tak wyczerpane że jakoś nie specjalnie chcą się rzucać w pogoń za motocyklem ale nie ma reguły gdzie mogą się pojawić i zwykle pojawiają się w najmniej oczekiwanym dla nas momencie.
Kolejną sprawą jaką odkrywam w Rumuńskim ferworze drogowej walki jest to że nie wolno jechać w bliskim sąsiedztwie TIRa za nami - zwyczajnie dużym nie chcę się zwalniać, ja szanując swojego Ohlinsa, chcąc zwolnić przed uskokiem remontowanej drogi prawie zostałem z tyłu stratowany przez ciężarówkę której kierowca jakoś nie specjalnie przejmował się nierównościami i zawieszeniem - widać nie ma Ohlinsa :) Dalsza cześć drogi do Huneodory to koszmar - nigdy nie jechałem bardziej połataną drogą, dziur jest nie wiele za to droga jest tak połatana i krzywa że z trudem można jechać 70 km/h. Z uszu wyciągam stopery aby lepiej słyszeć czy motocykl nie "rozkłada się". Po ok 50 km tej mordowni zatrzymuję się na chwilę żeby trochę odpocząć i zaczerpnąć malowniczych widoków - Rumunia w tej części wygląda jak Bieszczady, jest świetna pogoda, malownicza okolica jeszcze żeby tylko droga była lepsza.
Po chwili na postoju pojawią się kompan. Mówi coś po rumuńsku i jakoś nie mogę go zrozumieć więc przechodzi na międzynarodowy język migowy. Okazuję się że chcę papierosa - i weź mu wytłumacz że nie palę :) Ogląda mnie i motocykl jak by widział lądowanie obcych - wszystko obmacuję i dotyka (mnie również) dziwnie się z tym czuję. Wciągam aparat i robię mu kilka zdjęć, pokazuję aby zrobić też zdjęcie jego "bryki" - więc robię.
Ok, miło było ale czas jechać dalej, kompan jest wyraźnie nie pocieszony że nie dostał żadnego bonusa od ufo - cóż, będzie płakał w nocy. Ruszam więc dalej - droga staję się jeszcze większym koszmarem - pnie się przez las po winklach w górę, niekończące się nierówności i serpentyny - wydaje mi się że nigdy to się nie skończy, ciągle jadę pierwszym maks drugim biegiem i szybko się męczę. Zastanawiam się jak długo te katorgi wytrzyma jeszcze motocykl - tuż po tym usłyszałem jakiś metaliczny dźwięk który nie zwiastował nic dobrego. Dojeżdżam do najbliższej wioski, zatrzymuję się na poboczu - szukam braków i szybko znajduję brak dwóch śrub mocujących stelaż - no to pięknie.. Ściągam cały bagaż z motocykla, myślę co tu wykombinować - śrub zapasowych oczywiście nie mam bo po co. Podchodzi do mnie jakiś człowiek który przy drodze sprzedaję róże "dary ziemi". Pokazuję mu co się stało, każe mi poczekać, po chwili przychodzi z garścią różnych śrub - udaję się dobrać podobne i wszystko skręcić, uff. Jest bardzo życzliwy, nie chcę za to żadnych pieniędzy - dziękuję mu serdecznie za pomoc. Przy okazji stojąc na poboczu prawie nas z motocyklem tratuje TIR - z naprzeciwka miał inną ciężarówkę więc stwierdził że nie będzie zwalniał, tylko zjedzie na pobocze na którym stoimy - przechodzi dosłownie na centymetry od nas i motocykla prawie przewracając Madonnę i zostawiając tumany kurzu - o mały włos zakończył bym tu swoją podróż. Rumuński znajomy klnie coś pod nosem i wymachuje rękami. Zbieram rzeczy i robię pamiątkowe zdjęcie - czas jechać dalej.
Godzina w plecy ale najważniejsze że stelaż skręcony - ciekawe co odpadnie dalej ? I odpada - przyspawana blaszka do kołka z marketu służąca za mocowanie do nawigacji. Cóż, ponoć prowizorki są najlepsze - ta jednak nie wytrzymała długo na Rumuńskich drogach, ale od czego jest Power Tape :)
Po dłuższej udręce docieram do drogi numer 7. Nawierzchnia jest dużo lepsza, ruch również jest duży, pomimo że jest sobota na drodze pełno ciężarówek. Postanawiam się trochę "rozwinąć", ciągnę po 170 km/h wyprzedzając po kolei co się da - kilka razy auta z naprzeciwka specjalnie podjeżdżają do środka jezdni aby utrudnić mi wyprzedzanie, czasem przechodzę na milimetry i klnę do siebie pod nosem po czym stwierdzam że jednak muszę zmienić strategię i wyprzedzać tylko na czyste sytuację.
Dojeżdżam do Huneodory - smutny widok miasta otoczonego przemysłowymi upadłymi kombinatami. Jakoś nigdzie nie widzę zamku - po chwili odnajduję drogowskaz, dojeżdżam na miejsce. Na samym zamku jakaś grubsza impreza - czerwony dywan (widać spodziewali się że przyjadę) mnóstwo rycerzy i jakiś innych przebierańców. Parkuję motocykl obok ekipy z Czech - rozmawiam chwilę z jednym uczestnikiem - okazuję się że jadą do Mongolii. Jest zachwycony moim motocyklem i planem wyprawy - wymieniamy się mailami, idę trochę pozwiedzać.
Wracam po chwili - żegnam się i jadę dalej w stronę Sibiu - dalej ta sama trasa nr 7, dalej te same problemy ale jakoś już przywykłem. Robi się późno - dojeżdżam do Sibiu, czas znaleźć jakąś miejscówkę do spania, podjeżdżam do pierwszego napotkanego hoteliku - cena 110 lei (czyli 110 zł) cóż, jak dla mnie to nie jest tanio więc postanawiam pojechać dalej za Sibiu w stronę trasy 7C (opuszczając tym samym Sibiu bez zwiedzania starówki - za mną 700 km trudnej drogi, robi się ciemno i jestem zmęczony, odpuszczam więc starówkę). Dalsze krążenie po przydrożnych hotelikach nie przynosi rezultatu - wszędzie cena od 90 do 130 lei. W końcu w kolejnym udaję mi się wynegocjować nocleg za 70 lei, dorzucam jeszcze 15 i dostaję obiad - jak mówią Rumunii u nich tradycyjny jest grill. Ok, niech będzie. Po drodze jakoś wysiało patrolami milicji - praktycznie co wioska - ale uniknąć spotkania jest bardzo łatwo ponieważ wszyscy ostrzegają się światłami (coś jak podróż w przeszłość i dziwnie znajome metody - tyle że u nas zarówno milicja jak i metody jej unikania ewulowały i obecnie jesteśmy na etapie CB Radio, ciekawe kiedy dotrze to do Rumunii).
Miło spędzam wieczór przy Ursusie gaworząc z właścicielem. Jestem podekscytowany przed snem, na drugi dzień czeka mnie trasa Transfogarska - jak się później okazało nie ma co było robić aż takiej "podniety" ale o tym dalej.
Dzień 2 - Sibiu - Konstanta (Rumunia) 550 km 21.08.2011
Wstaję wcześnie rano, za oknem świt i dość zimno - na motocykl osiadała rosa. Wykręcam db killery - przedemną Karpaty i 7C - czas pokazać Rumuii jak brzmi armagedon w wykonaniu Madonny. Postanawiam jeszcze przejechać przez miasteczko Avrig i zrobić mieszkańcom pobudkę - ryk otwartych wydechów "rozrywa" przydrożne kamienice, w zaparkowanych autach włączają się alarmy - tak, koniec jest już blisko, mieszkańcy napewno mnie pokochali :D Zatrzymuję się na zdjęcie, na twarzach nielicznych przechodniów jakoś nie rysuję się polsko-rumuńska miłość.
Ok, pora w końcu zobaczyć "gwóźdź rumuńskiego programu" czyli 7C - ostatnie tankowanie przed wjazdem na trasę i jedziemy. Początek nie wygląda obiecująco, taka tam sobie dość nudna droga przez las jakich na Roztoczu i w Bieszczadach wiele, nawierzchnia też nie zachwyca, powoli zaczynam się wspinać w górę, jest wcześnie rano, chłód przeszywa me ciało przez perforowany kombinezon, w okolicy nie ma żywej duszy, żadnych motocykli, żadnych aut, tylko ja i głuchy dźwięk widlastego twina. Robi się coraz bardziej stromo, pojawiają się pierwsze winkle, nagle po prawej stronie dostrzegam niesamowity widok na rozciągające się lasy - postanawiam zjechać bo stwierdzam że będzie to idealne miejsce na zdjęcie - zjeżdżam prostopadle do drogi i odruchowo przechlam balans na prawą stronę aby podeprzeć się prawą nogą, co się okazuję do podparcia brakuję mi ze 30 cm (nachylenie + nierówne pobocze) i w jednej chwili zdaję sobie sprawę że pewnie trzeba się na chwilę położyć, co też czynię z wielkim hukiem. No to pięknie, leżę, na mojej nodze motocykl, słyszałem metaliczny dźwięk odpadającej jakiejś części - stwierdzam że to może być koniec mojej dalszej podróży. Wydostaję się niezdarnie z pod motocykla - boli mnie kolano ale to nic takiego, próbuję go podnieść, pierwsze podejście i jakoś nie udaję się, jestem zł na siebie - jak mogłem zrobić tak prosty błąd - w głuchy las lecą głośne "kurwa" z moich ust, w przypływie euforii podnoszę maszynę na koła, oceniam straty, na pierwszy rzut oka okazuję się że oprócz kilku małych rys (które bolą jak blizny na biuście Moniki Bellucci), zdartego Crash pada nic się nie stało. Jednak po chwili dostrzegam że złamała się klamka hamulca - hmm, no to nie za ciekawie, biorąc po uwagę że tył w RSV praktycznie nie działa i pozbawiłem się w ten sposób jedynej siły hamującej. Ale od czego mamy Power Tape :D Który wcześniej już skutecznie skleił uchwyt nawigacji po tym jak odpadł na rumuńskich nierównościach. Chwila zastanowienia i sklejam na zakładkę klamkę, wygląda świetnie, sami zobaczcie.
Moto wydało z siebie też trochę płynów organicznych - ale jak się okazało nic się nie stało a wszystkie płyny poszły przelewem.
Czas ochłonąć i jechać dalej - w około pustka, od czasu wywrotki przejechało jedno auto. Ruszam i sprawdzam działanie sklejonej klamki hamulca - działa całkiem OK i okazało się że to rozwiązanie wystarcza do końca wycieczki, czyli na ponad 5 tys km :)
Dojeżdżam do tunelu w którym nie omieszkałem zrobić trochę hałasu jednocześnie myśląc czy jakiś głaz za chwilę nie spadnie mi na głowę. Za tunelem tak naprawdę zaczyna się udręka - na przemian dziury i połatany asfalt - koszmar. Prawie do samej zapory docieram pierwszym biegiem lub staczam się na luzie trzymając hamulec i manewrując między dziurami i uskokami - mam dość, nie mogę się doczekać kiedy skończy się ta udręka - w końcu przedemną zapora - zatrzymuję się robiąc kilka zdjęć przy okazji jak magnes ściągając rumuńskie dziewczyny z Bukaresztu - rozmawiamy chwilę, są zachwycone po czym stwierdzają że jestem zdrowo rąbnięty - nie mam pojęcia o co im chodzi.
Rozmawiamy jeszcze chwilę o dalszej części mojej wycieczki - patrzą trochę z niedowierzaniem. Miło jest ale trzeba jechać dalej. Jadę dalej 7C w stronę Pitesti - zmieniają się obraz rumuńskich wiosek - ze zwartej zabudowy jaką widziałem wcześniej stają się bardziej rozproszone i bardziej przypominają gospodarstwa znane z Polski. Na ulicy nieustanna obecność zwierzyny na która trzeba uważać. Dojeżdżam do autostrady - nie wiem dlaczego ale jak nie lubię autostrad to w tym przypadku czuję ulgę. Rumuńska autostrada nie pozwala jednak się tak "wyluzować" jak by to miało miejsce w zachodniej Europie - nie wszędzie jest siatka, co chwila natrafiam na jakiegoś zbłąkanego psa - żywego lub już rozjechanego, jest ograniczenie prędkości do 120 km/h nawijam nie więcej jak 160 w dużym skupieniu, po drodze kilka patroli które omijam z nie koniecznie przepisową prędkością, ale jakoś nie zawracają sobie mną głowy. Autostrada się kończy przed Bukaresztem - wjeżdżam początkowo do miasta - SUVy, sklepy, Mercedesy - wygląda bardzo europejsko. Zatrzymuję się po chwili i postanawiam jednak pojechać obwodnicą, co jak się okazuje nie było dobrym pomysłem - już przejazd przez miasto byłby lepszy niż brnięcie po zwykłej drodze wokół Bukaresztu z koleinami po pas, psami i dziwnymi skrzyżowaniami na których trzeba ustępować pierwszeństwa. Brnę jakoś do końca tej udręki i znowu wjeżdżam na autostradę - opłata za most i na 60 km przed Konstantą autostrada się kończy. Jest ok 16 stej, głodny jestem więc zatrzymuję się w przydrożnym barze - mam już jechać ale obok dostrzegam grupę motocykli z Polski, podjeżdżam i pytam gdzie jadą, okazuję się że również do Konstanty więc postanawiam się przyłączyć.
Jedziemy razem do Konstanty krążąc po uliczkach - jednocześnie włączam wszystkie możliwe alarmy w zaparkowanych samochodach. Parkujemy w końcu nad Morzem Czarnym - po dalszej rozmowie i zapoznaniu szukamy jakiegoś miejsca na nocleg - oczywiście wszyscy mają namiot tylko nie ja. Jednak postanawiam przespać się na polu namiotowym bez namiotu, śpiwora i karimaty :) - kolego Piotr deklaruję że użyczy mi śpiwór i to mi wystarczy. Jedziemy do miejscowość Neptun gdzie znajdujemy pole namiotowe za 20 lei - motocykl + osoba. Szybki prysznic i lądujemy na plaży - kąpiel w morzu czarnym zaliczona.
Wieczór spędzamy w miasteczku Neptun spacerując i popijając Ursusa. Po Ursusie czas powrotu na pole namiotowe - z nami wraca jeszcze jeden kompan w postaci Johnnego;) który skutecznie rozgrzewa przed resztą nocy spędzonej na glebie :)
Dzień 3 - Neptun - Nesebar (Rumunia - Bułgaria) 230 km 22.08.2011
Wstaję wcześnie rano, pakuję się i żegnam z ekipą z Gdyni - czas ruszyć w stronę Bułgarii - po drodze mijam Mangalię i inne rumuńskie kurorty nad morzem czarnym - szczerze mówiąc jestem trochę rozczarowany, myślałem że będzie bardziej dziko a tak naprawdę obraz nie różni się wiele od tego jaki można zobaczyć w kurortach we Włoszech itp. Hotele, apartamentowce wydzielone plaże - ani śladu po "dziczy" jakiej się spodziewałem. Jak się okazało obraz w Bułgarii i słynnych Złotych Pisakach wygląda jeszcze gorzej.
Dojeżdżam do granicy z Bułgarią
Droga znowu zaczyna się robić połatana jak w Rumunii - wokół bezkresne pustkowia i pola, ruch jest mały a każdy patrzy na mnie jak na ufo. Przejeżdżam przez wioski - bryczki, rozpadające się chaty, połamane płoty, zarośnięte pobocza - obraz, jak by 100 lat nic tu się nie działo, daleko odbiegający od nadmorskich kurortów. Gdzie się nie zatrzymam odrazu pojawiają się jacyś ludzie - patrzą, podchodzą z niepewnością, jak by do ich wioski przybył jakiś nowy armagedon - jeździec apokalipsy. Nie mam ochoty na tym pustkowi wchodzić w bliższe kontakty z miejscowymi więc odpalam i odjeżdżam.
Po kilkudziesięciu kilometrach droga się zmienia, pojawiają się pierwsze nadmorskie kurorty i apartamentowce - wiele z nich wiąż w budowie, nie kończące się "blokowiska" za nimi w dużej części dwu pasmowa droga szybkiego ruchu, podobnie jak w Rumunii dość częste kontrole milicyjne - ale nie daję się złapać. Wjeżdżam w Złote Piaski - przedzieram się pomiędzy autokarami a wyjeżdżającymi autami pełnymi turystów - ciężko znaleźć choć kawałek dzikiego miejsca z dostępem do morza - nie podoba mi się to co widzę, zupełnie inny obraz rysował się w mojej głowie. Stwierdzam że jedynym ciekawym miejscem do zobaczenia w tej hotelowej mekce będzie miasto Nesebar. Po drodze zatrzymuję się w Varnie - jazda jest trudna, droga ma w sobie wiele niespodzianek a asfalt świeci jak lodowisko co oznacza że nawet na 3 biegu gwałtowniejsze dodanie gazu kończy się uślizgiem - trzeba nieźle uważać. Docieram do Nesebar - w nawigacji znajduję najbliższy pensjonat blisko morza i starej części miasta, jednak właścicielka po tym jak słyszy że jestem sam stwierdza że nie ma dla mnie pokoju. Podjeżdżam kawałek dalej, pytam ludzi o jakieś kwatery - jeden gość mówi po angielsku i twierdzi że może mi wynająć - żąda 20 Euro, jednak nie w polskim stylu było by przyjęcie ceny bez negocjacji, co też robię. Bułgar się uśmiecha wskazując że mam taki dobry motocykl a chce negocjować cenę. Ostatecznie zgadza się na 15 Euro - dla mnie ok, jest klima, balkon, nawet garaż się znalazł dla zmęczonej trudem drogi włoszki. Szybki prysznic i zwiedzam Nesebar - miasto bardzo ładne, przyciąga swym urokiem, piękne zakątki, długo spaceruję, jem obiad namówiony przez stojącego przed restauracją "naganiacza" - cóż, głodny byłem. Resztę wieczoru spędzam na plaży chwytając promienie słońca na me blade ciało.
W drodze powrotnej spotykam dziewczyny z Polski - są na wakacjach, rozmawiamy chwilę, wymieniamy się kontaktami - jest miło :) Fajnie znowu z kimś porozmawiać po polsku.
Dzień 4 - Nesebar - Istambuł (Bułgaria - Turcja) 490 km 23.08.2011
Zbieram się ok 8 rano i opuszczam Nesebar pełny miłych wspomnień. Kieruję się w stronę Burgas, dalej nawigacja prowadzi mnie przez zupełnie inną drogę niż wyznaczyłem sobie na mapie - mianowicie przez miejscowość Elhovo i dalej do zaczynającej się w Bułgarii prowadzącej do Istambułu autostrady A3 - postanawiam jej zaufać jak nigdy. Od kilku dziesięciu kilometrów jadę przez las - dziwnie się czuję, jest poranny chłód a wokół leśne pustkowie, w głowie mam różne dziwne myśli, staram się skupiać na otoczeniu drogi bo nie chcę nawet myśleć co by było, gdyby nagle z tego lasu biegnącego przy drodze wskoczyła jakaś zwierzyna, po głowie pląta mi się również myśl o awarii, jakiś dziwny lęk ogarnia mnie na tym zapomnianym pustkowiu. Mam szczęście - w większej części droga jest nowo wyasfaltowana, mimo to nie przekraczam setki. Las ciągnie się kilometrami, po drodze kilka wiosek w jeszcze gorszym stanie niż te które spotkałem po wjeździe do Bułgarii, co chwila spotykam na drodze całe rodziny podróżujące wozem w zaprzęgu konnym. Zatrzymują się na długo przed tym jak do nich dojeżdżam, jak by nie wiedzieli co do nich nadciąga słysząc dźwięk widlastej dwójki - w chwili gdy obok nich powoli przejeżdżam nie chcąc spłoszyć koni prawie spadają z wozów, wychylają się i jeszcze długo za mną patrzą - dziwne uczucie, nie zamierzam się zatrzymywać, nie wiem jakie mają zamiary, nie wiem czy nie potraktują mnie widłami jak przybysza z odległej planety. Ale jakoś w tym lesie i chłodnym poranku nie przychodzi mi ochota aby to sprawdzić.
Las się kończy, na drodze spotykam dzikie konie, zaczynają się pola i winnice, droga staję się szeroka, pojawiają się pierwsze oznaczenia prowadzące do Istambułu - zrobiło się też cieplej i powrócił mi humor :) Pozdrawia mnie kierowca TIRa, specjalnie dla niego wyprzedzam go na kole jednocześnie podnosząc sobie poziom funu i morale.
Ostatnie tankowanie w Bułgarii, po chwili granica z Turcją - kilka bramek, sprawdzanie dokumentów motocykla, zielonej karty, paszportu - na końcu Turek mówi że nie mam wizy, na co odpowiadam mu że chcę kupić, każe mi zaparkować motocykl na poboczu i udać się do biura, tam za "jedyne" 15 Euro nabywam wizę, wracam i jestem wolny, wjeżdżam do Turcji.
Wypadam na autostradę - 3 betonowe pasy (zupełnie jak u sąsiadów z za Odry) tylko ograniczenie do 120 nie wiedzieć czemu - rozwijam się na początek dość ostrożnie do 150 km/h, jest pusto, chwilę później bramki (a już łudziłem się że będzie za friko) Gość mówi po angielsku, pyta gdzie jadę i czy będę przejeżdżał przez Bosfor - no ba, Azja obowiązkowa. Mówię mu że dalej lecę do Grecji drogą numer 110, mówi że karta KGS na całość będzie kosztować 15 Euro, cóż, co robić - płacę, wydaję mi kartę i mówi że wystarczy jak na każdej bramce podjadę i przyłożę, czas jest nieograniczony, tylko pieniądze, ale ma wystarczyć wg tego co mu powiedziałem. Co ciekawe obsługa jest tylko na pierwszych bramkach za granicą, jeśli na nich nie kupimy odpowiedniej karty to dalej będzie problem.
Plażowi handlarze - Louis Vuitton, Prada, D&G - wszystko oczywiście "oryginalne" i w super cenach :)
Wszędzie dobrze ale w cieniu "cipki" najlepiej :)
Przygotowania
Planowanie miejsc do odwiedzenia rozpocząłem tak naprawdę po podjęciu decyzji że pomysł zrealizuję. Trochę szukania w sieci i czytania forum gdzie chyba wszyscy jak dowiadywali się jakim motocyklem chcę pojechać to pukali się w głowy. Oczywiście mnóstwo informacji na temat np Rumunii + zebrane opinie od znajomych którzy już tam byli jakoś nie napawały optymizmem że na sportowym motocyklu będzie wielka radość z jazdy a raczej trzeba się nastawić na męczenie po dziurach - stwierdziłem trudno, dupę mam twardą ;)
Kolejna kwestia jaka została to rozwiązania to uczestnicy - puściłem informację po wszystkich znajomych z którymi zrealizowałem poprzednie wypady i wstępnie miałem jednego chętnego co zdawało mi się trochę mało, bo zawsze może się ktoś wykruszyć i jak się później okazało wykruszyli się - wszyscy :) Jeszcze próżne poszukiwania kogoś chętnego po forach i ostatecznie zostałem sam na placu boju. Czułem się trochę jak bym miał polecieć na księżyc, ale szybko oswoiłem się z tą myślą i stwierdziłem że to będzie znakomita okazja do bliższego poznania siebie, bo jednak jestem stadnym zwierzakiem i pierwszy raz tak długo będę w totalnym osamotnieniu.
Motocykl przeszedł pełny serwis wraz ze sprawdzeniem takich elementów jak luz zaworowy, na szybko pożyczyłem motocyklową nawigację od znajomego Daniela (dzięki - spisała się doskonale) do której uchwyt dorobiłem wraz z kolegą Piotrem z dybla kupionego w markecie za 1,80 zł :) oraz w ostatniej chwili zakupiłem jak się później okazało zbawienny dla mnie Power Tape.
Co do samego bagażu to jestem wyznawcą tzw. "im mniej tym lepiej" i nie chcąc obciążać włoskiej Madonny zbędnymi kilogramami (damy nie lubią kilogramów) zabieram ze sobą kilka koszulek, spodenki, japonki, kosmetyki, smar do łańcucha, olej, kąpielówki, tanią bieliznę która po każdym dniu zwyczajnie wyrzucam (do jadących obok kabrioletów) a skutecznie zmienia objętość bagażu pod koniec wycieczki oraz również pożyczony od kolegi Piotra buzer (dzięki Piotrze). Wszytko zostało upchane w tekstylny woreczek zakupiony u sąsiadów z za Odry, zapięte na ręcznie wykonany przez Augustyna stelaż wg mojego projektu (mistrz w swoim fachu, najlepszy stelaż do RSV pod słońcem) i można zasuwać. Na kołach z przodu został torowy D 209 RR a na tył powędrował okazyjnie zakupiony nowiusieńki Qualifier pierwszej generacji.
Dzień 1 - Rzeszów - Sibiu (Słowacja - Węgry - Rumunia) 795 km 20.08.2011
Tak naprawdę dzięki uprzejmości znajomego (dzięki Krzyś) swoją podróż rozpoczynam dzień wcześniej czyli w piątek 19.08. Jadę z Rzeszowa do Tylawy przy granicy ze Słowacją gdzie na noc zostaje u znajomego, jest to dobry odcinek aby sprawdzić mocowanie bagażu i inne wycieczkowe rozwiązania, wrazie czego dokonać jeszcze zmian. I tak też się stało, po pierwszych 95 km stwierdziłem że mam tego wszystkiego za dużo, wyrzuciłem śpiwór (który później by się przydał), długie spodnie i drugi ręcznik. Mniejsza torba była bardziej stabilna i dawała się łatwiej zapakować i zamocować. Wstaję wcześnie rano bo przede mną 700 km do przejechania, ostatnie tankowanie po stronie polskiej i wlatuję wczesnym rankiem do Słowacji. Nie specjalnie przepadam za krajem w którym podobnie jak u nas nie ma dobrych dróg, a wysokość mandatu jak i liczebność milicji na drodze może przyprawić o niezły zawrót głowy. Chcę jak najszybciej znaleźć się na Węgrzech, zakładam db kilery do wydechów i pod osłoną wschodzącego słońca z prędkościami oczywiście "zbliżonymi" do przepisowych przejeżdżam dziurawą Słowację - po ok 1 h jestem już na Węgrzech - uff, udało się, żadnej kontroli, żadnych mandatów w Euro skutecznie uszczuplających budżet wycieczki (pozdrawiam Słowację). Zadziwiające jest jak sami Słowacy zachowują się już po wjechaniu do Węgier - są jak spuszczone psy ze smyczy. Rozpoczyna się dobry odcinek drogi, wszyscy nagle pędzą po 140 km/h, wyprzedzają i jeżdżą jak by poczuli jakiś przypływ adrenaliny. Sam czuję się dużo swobodniej i bez problemu przy cieple pierwszych promieni słońca wyprzedzam całe towarzystwo, lecę sobie uśmiechnięty i wyluzowany między 180 - 200 km/h - zadziwiające jak zmiana kraju w którym się poruszamy zmienia sposób odbierania przyjemności z jazd. W ekspresowym tempie dojeżdżam do węgierskiej autostrady i rura.
W przypływie euforii zapominam o jednym drobnym szczególe - tankowanie. Włoska Madonna jak każda dama nie lubi oszczędności i spokojnie konsumuje na każde przejechane 100 km ok 8 l życiodajnej cieczy. Co w praktyce oznacza że po 160 - 170 km świeci nam "bida". Mam już nawinięte prawie 190 km a stacji jak nie było tak nie ma, zjeżdżam na parking przy autostradzie i pytam akurat znajdujących się tam panów z obsługi autostrady pochłoniętych wypompowywaniem toalety jak daleko do najbliższej stacji ? W trudnym dla mnie języku otrzymuje dziwną do przetworzenia dawkę informacji ale jakoś udaję mi się zrozumieć że stacji nie ma przy autostradzie - no to mam niezły problem. Pomyślałem że zjadę do najbliższej miejscowości i tam znajdę stację - jadę na "kropelce" powoli i delikatnie do najbliższego zjazdu i tym sposobem trafiam do miejscowości Emod, gdzie w końcu znajduję stację benzynową - uff, nowy rekord 230 km na baku bez tankownia. Kupuję winietę, tankuję i wracam na autostradę - sielanka, w ekspresowym tępię docieram do jej końca, później jeszcze chwila zwykłą drogą i już jestem na Rumuńskiej granicy :)
Kolejne tankowanie - w przeliczeniu lei na złotówkę litr benzyny 95 oktanowej w Rumunii wychodzi podobnie jak w Polsce czyli coś ponad 5 zł - spodziewałem się że będzie trochę taniej ale cóż. Ok, więc jestem w Rumunii - pierwsze kilometry pokonuję trochę niemrawie, rozglądam się na boki podziwiając post komunistyczne fabryczne kombinaty przed Oreadeą. Pierwszym celem w Rumunii jest zamek w Huneodora. Droga na początku jest całkiem niezła, po kilku kilometrach jednak pojawią się coraz więcej nierówności, odkrywam również że rumuńscy kierowcy a zwłaszcza kierowcy TIRów jakoś nie pałają miłością do motocykli i w żaden sposób nie chcą ułatwiać jazdy. Wyprzedzanie na "trzeciego" środkiem nie oznacza że auta z naprzeciwka zrobią nam miejsce, tak naprawdę trzeba sobie radzić samemu, nikt specjalnie nie chcę nam tego ułatwiać, dodatkowo trudności dodają "ścigańci" w lepszych samochodach którym nie koniecznie podoba się że chcemy ich wyprzedzać, jak również obecne przy drodze wychudzone psy. Są tak wyczerpane że jakoś nie specjalnie chcą się rzucać w pogoń za motocyklem ale nie ma reguły gdzie mogą się pojawić i zwykle pojawiają się w najmniej oczekiwanym dla nas momencie.
Kolejną sprawą jaką odkrywam w Rumuńskim ferworze drogowej walki jest to że nie wolno jechać w bliskim sąsiedztwie TIRa za nami - zwyczajnie dużym nie chcę się zwalniać, ja szanując swojego Ohlinsa, chcąc zwolnić przed uskokiem remontowanej drogi prawie zostałem z tyłu stratowany przez ciężarówkę której kierowca jakoś nie specjalnie przejmował się nierównościami i zawieszeniem - widać nie ma Ohlinsa :) Dalsza cześć drogi do Huneodory to koszmar - nigdy nie jechałem bardziej połataną drogą, dziur jest nie wiele za to droga jest tak połatana i krzywa że z trudem można jechać 70 km/h. Z uszu wyciągam stopery aby lepiej słyszeć czy motocykl nie "rozkłada się". Po ok 50 km tej mordowni zatrzymuję się na chwilę żeby trochę odpocząć i zaczerpnąć malowniczych widoków - Rumunia w tej części wygląda jak Bieszczady, jest świetna pogoda, malownicza okolica jeszcze żeby tylko droga była lepsza.
Po chwili na postoju pojawią się kompan. Mówi coś po rumuńsku i jakoś nie mogę go zrozumieć więc przechodzi na międzynarodowy język migowy. Okazuję się że chcę papierosa - i weź mu wytłumacz że nie palę :) Ogląda mnie i motocykl jak by widział lądowanie obcych - wszystko obmacuję i dotyka (mnie również) dziwnie się z tym czuję. Wciągam aparat i robię mu kilka zdjęć, pokazuję aby zrobić też zdjęcie jego "bryki" - więc robię.
Ok, miło było ale czas jechać dalej, kompan jest wyraźnie nie pocieszony że nie dostał żadnego bonusa od ufo - cóż, będzie płakał w nocy. Ruszam więc dalej - droga staję się jeszcze większym koszmarem - pnie się przez las po winklach w górę, niekończące się nierówności i serpentyny - wydaje mi się że nigdy to się nie skończy, ciągle jadę pierwszym maks drugim biegiem i szybko się męczę. Zastanawiam się jak długo te katorgi wytrzyma jeszcze motocykl - tuż po tym usłyszałem jakiś metaliczny dźwięk który nie zwiastował nic dobrego. Dojeżdżam do najbliższej wioski, zatrzymuję się na poboczu - szukam braków i szybko znajduję brak dwóch śrub mocujących stelaż - no to pięknie.. Ściągam cały bagaż z motocykla, myślę co tu wykombinować - śrub zapasowych oczywiście nie mam bo po co. Podchodzi do mnie jakiś człowiek który przy drodze sprzedaję róże "dary ziemi". Pokazuję mu co się stało, każe mi poczekać, po chwili przychodzi z garścią różnych śrub - udaję się dobrać podobne i wszystko skręcić, uff. Jest bardzo życzliwy, nie chcę za to żadnych pieniędzy - dziękuję mu serdecznie za pomoc. Przy okazji stojąc na poboczu prawie nas z motocyklem tratuje TIR - z naprzeciwka miał inną ciężarówkę więc stwierdził że nie będzie zwalniał, tylko zjedzie na pobocze na którym stoimy - przechodzi dosłownie na centymetry od nas i motocykla prawie przewracając Madonnę i zostawiając tumany kurzu - o mały włos zakończył bym tu swoją podróż. Rumuński znajomy klnie coś pod nosem i wymachuje rękami. Zbieram rzeczy i robię pamiątkowe zdjęcie - czas jechać dalej.
Godzina w plecy ale najważniejsze że stelaż skręcony - ciekawe co odpadnie dalej ? I odpada - przyspawana blaszka do kołka z marketu służąca za mocowanie do nawigacji. Cóż, ponoć prowizorki są najlepsze - ta jednak nie wytrzymała długo na Rumuńskich drogach, ale od czego jest Power Tape :)
Po dłuższej udręce docieram do drogi numer 7. Nawierzchnia jest dużo lepsza, ruch również jest duży, pomimo że jest sobota na drodze pełno ciężarówek. Postanawiam się trochę "rozwinąć", ciągnę po 170 km/h wyprzedzając po kolei co się da - kilka razy auta z naprzeciwka specjalnie podjeżdżają do środka jezdni aby utrudnić mi wyprzedzanie, czasem przechodzę na milimetry i klnę do siebie pod nosem po czym stwierdzam że jednak muszę zmienić strategię i wyprzedzać tylko na czyste sytuację.
Dojeżdżam do Huneodory - smutny widok miasta otoczonego przemysłowymi upadłymi kombinatami. Jakoś nigdzie nie widzę zamku - po chwili odnajduję drogowskaz, dojeżdżam na miejsce. Na samym zamku jakaś grubsza impreza - czerwony dywan (widać spodziewali się że przyjadę) mnóstwo rycerzy i jakiś innych przebierańców. Parkuję motocykl obok ekipy z Czech - rozmawiam chwilę z jednym uczestnikiem - okazuję się że jadą do Mongolii. Jest zachwycony moim motocyklem i planem wyprawy - wymieniamy się mailami, idę trochę pozwiedzać.
Dzień 2 - Sibiu - Konstanta (Rumunia) 550 km 21.08.2011
Wstaję wcześnie rano, za oknem świt i dość zimno - na motocykl osiadała rosa. Wykręcam db killery - przedemną Karpaty i 7C - czas pokazać Rumuii jak brzmi armagedon w wykonaniu Madonny. Postanawiam jeszcze przejechać przez miasteczko Avrig i zrobić mieszkańcom pobudkę - ryk otwartych wydechów "rozrywa" przydrożne kamienice, w zaparkowanych autach włączają się alarmy - tak, koniec jest już blisko, mieszkańcy napewno mnie pokochali :D Zatrzymuję się na zdjęcie, na twarzach nielicznych przechodniów jakoś nie rysuję się polsko-rumuńska miłość.
Ok, pora w końcu zobaczyć "gwóźdź rumuńskiego programu" czyli 7C - ostatnie tankowanie przed wjazdem na trasę i jedziemy. Początek nie wygląda obiecująco, taka tam sobie dość nudna droga przez las jakich na Roztoczu i w Bieszczadach wiele, nawierzchnia też nie zachwyca, powoli zaczynam się wspinać w górę, jest wcześnie rano, chłód przeszywa me ciało przez perforowany kombinezon, w okolicy nie ma żywej duszy, żadnych motocykli, żadnych aut, tylko ja i głuchy dźwięk widlastego twina. Robi się coraz bardziej stromo, pojawiają się pierwsze winkle, nagle po prawej stronie dostrzegam niesamowity widok na rozciągające się lasy - postanawiam zjechać bo stwierdzam że będzie to idealne miejsce na zdjęcie - zjeżdżam prostopadle do drogi i odruchowo przechlam balans na prawą stronę aby podeprzeć się prawą nogą, co się okazuję do podparcia brakuję mi ze 30 cm (nachylenie + nierówne pobocze) i w jednej chwili zdaję sobie sprawę że pewnie trzeba się na chwilę położyć, co też czynię z wielkim hukiem. No to pięknie, leżę, na mojej nodze motocykl, słyszałem metaliczny dźwięk odpadającej jakiejś części - stwierdzam że to może być koniec mojej dalszej podróży. Wydostaję się niezdarnie z pod motocykla - boli mnie kolano ale to nic takiego, próbuję go podnieść, pierwsze podejście i jakoś nie udaję się, jestem zł na siebie - jak mogłem zrobić tak prosty błąd - w głuchy las lecą głośne "kurwa" z moich ust, w przypływie euforii podnoszę maszynę na koła, oceniam straty, na pierwszy rzut oka okazuję się że oprócz kilku małych rys (które bolą jak blizny na biuście Moniki Bellucci), zdartego Crash pada nic się nie stało. Jednak po chwili dostrzegam że złamała się klamka hamulca - hmm, no to nie za ciekawie, biorąc po uwagę że tył w RSV praktycznie nie działa i pozbawiłem się w ten sposób jedynej siły hamującej. Ale od czego mamy Power Tape :D Który wcześniej już skutecznie skleił uchwyt nawigacji po tym jak odpadł na rumuńskich nierównościach. Chwila zastanowienia i sklejam na zakładkę klamkę, wygląda świetnie, sami zobaczcie.
Moto wydało z siebie też trochę płynów organicznych - ale jak się okazało nic się nie stało a wszystkie płyny poszły przelewem.
Czas ochłonąć i jechać dalej - w około pustka, od czasu wywrotki przejechało jedno auto. Ruszam i sprawdzam działanie sklejonej klamki hamulca - działa całkiem OK i okazało się że to rozwiązanie wystarcza do końca wycieczki, czyli na ponad 5 tys km :)
Zaczyna się najciekawsza część trasy, malowniczo położone zakręty pnące się w górę - nie jestem jednak tak zachwycony jak alpejskimi przełęczami - nawierzchnia jest mocno pofrezowana i nie pozwala na zbytnie szaleństwo - nie poschodzę na kolano jak na Grossglockner czy San Bernardino, widokom też daleko od tych które można zobaczyć w Alpach. Jak widać TOP Gear dość mocno przyczynił się do promocji Rumunii mówiąc że trasa jest lepsza od Stelvio na której byłem rok wcześniej i dla mnie Stelvio bezapelacyjnie bije 7C na głowę. Kolejny dowód na to że telewizja kłamie.
Dojeżdżam do tunelu w którym nie omieszkałem zrobić trochę hałasu jednocześnie myśląc czy jakiś głaz za chwilę nie spadnie mi na głowę. Za tunelem tak naprawdę zaczyna się udręka - na przemian dziury i połatany asfalt - koszmar. Prawie do samej zapory docieram pierwszym biegiem lub staczam się na luzie trzymając hamulec i manewrując między dziurami i uskokami - mam dość, nie mogę się doczekać kiedy skończy się ta udręka - w końcu przedemną zapora - zatrzymuję się robiąc kilka zdjęć przy okazji jak magnes ściągając rumuńskie dziewczyny z Bukaresztu - rozmawiamy chwilę, są zachwycone po czym stwierdzają że jestem zdrowo rąbnięty - nie mam pojęcia o co im chodzi.
Rozmawiamy jeszcze chwilę o dalszej części mojej wycieczki - patrzą trochę z niedowierzaniem. Miło jest ale trzeba jechać dalej. Jadę dalej 7C w stronę Pitesti - zmieniają się obraz rumuńskich wiosek - ze zwartej zabudowy jaką widziałem wcześniej stają się bardziej rozproszone i bardziej przypominają gospodarstwa znane z Polski. Na ulicy nieustanna obecność zwierzyny na która trzeba uważać. Dojeżdżam do autostrady - nie wiem dlaczego ale jak nie lubię autostrad to w tym przypadku czuję ulgę. Rumuńska autostrada nie pozwala jednak się tak "wyluzować" jak by to miało miejsce w zachodniej Europie - nie wszędzie jest siatka, co chwila natrafiam na jakiegoś zbłąkanego psa - żywego lub już rozjechanego, jest ograniczenie prędkości do 120 km/h nawijam nie więcej jak 160 w dużym skupieniu, po drodze kilka patroli które omijam z nie koniecznie przepisową prędkością, ale jakoś nie zawracają sobie mną głowy. Autostrada się kończy przed Bukaresztem - wjeżdżam początkowo do miasta - SUVy, sklepy, Mercedesy - wygląda bardzo europejsko. Zatrzymuję się po chwili i postanawiam jednak pojechać obwodnicą, co jak się okazuje nie było dobrym pomysłem - już przejazd przez miasto byłby lepszy niż brnięcie po zwykłej drodze wokół Bukaresztu z koleinami po pas, psami i dziwnymi skrzyżowaniami na których trzeba ustępować pierwszeństwa. Brnę jakoś do końca tej udręki i znowu wjeżdżam na autostradę - opłata za most i na 60 km przed Konstantą autostrada się kończy. Jest ok 16 stej, głodny jestem więc zatrzymuję się w przydrożnym barze - mam już jechać ale obok dostrzegam grupę motocykli z Polski, podjeżdżam i pytam gdzie jadą, okazuję się że również do Konstanty więc postanawiam się przyłączyć.
Wieczór spędzamy w miasteczku Neptun spacerując i popijając Ursusa. Po Ursusie czas powrotu na pole namiotowe - z nami wraca jeszcze jeden kompan w postaci Johnnego;) który skutecznie rozgrzewa przed resztą nocy spędzonej na glebie :)
Dzień 3 - Neptun - Nesebar (Rumunia - Bułgaria) 230 km 22.08.2011
Wstaję wcześnie rano, pakuję się i żegnam z ekipą z Gdyni - czas ruszyć w stronę Bułgarii - po drodze mijam Mangalię i inne rumuńskie kurorty nad morzem czarnym - szczerze mówiąc jestem trochę rozczarowany, myślałem że będzie bardziej dziko a tak naprawdę obraz nie różni się wiele od tego jaki można zobaczyć w kurortach we Włoszech itp. Hotele, apartamentowce wydzielone plaże - ani śladu po "dziczy" jakiej się spodziewałem. Jak się okazało obraz w Bułgarii i słynnych Złotych Pisakach wygląda jeszcze gorzej.
Dojeżdżam do granicy z Bułgarią
Droga znowu zaczyna się robić połatana jak w Rumunii - wokół bezkresne pustkowia i pola, ruch jest mały a każdy patrzy na mnie jak na ufo. Przejeżdżam przez wioski - bryczki, rozpadające się chaty, połamane płoty, zarośnięte pobocza - obraz, jak by 100 lat nic tu się nie działo, daleko odbiegający od nadmorskich kurortów. Gdzie się nie zatrzymam odrazu pojawiają się jacyś ludzie - patrzą, podchodzą z niepewnością, jak by do ich wioski przybył jakiś nowy armagedon - jeździec apokalipsy. Nie mam ochoty na tym pustkowi wchodzić w bliższe kontakty z miejscowymi więc odpalam i odjeżdżam.
Dzień 4 - Nesebar - Istambuł (Bułgaria - Turcja) 490 km 23.08.2011
Zbieram się ok 8 rano i opuszczam Nesebar pełny miłych wspomnień. Kieruję się w stronę Burgas, dalej nawigacja prowadzi mnie przez zupełnie inną drogę niż wyznaczyłem sobie na mapie - mianowicie przez miejscowość Elhovo i dalej do zaczynającej się w Bułgarii prowadzącej do Istambułu autostrady A3 - postanawiam jej zaufać jak nigdy. Od kilku dziesięciu kilometrów jadę przez las - dziwnie się czuję, jest poranny chłód a wokół leśne pustkowie, w głowie mam różne dziwne myśli, staram się skupiać na otoczeniu drogi bo nie chcę nawet myśleć co by było, gdyby nagle z tego lasu biegnącego przy drodze wskoczyła jakaś zwierzyna, po głowie pląta mi się również myśl o awarii, jakiś dziwny lęk ogarnia mnie na tym zapomnianym pustkowiu. Mam szczęście - w większej części droga jest nowo wyasfaltowana, mimo to nie przekraczam setki. Las ciągnie się kilometrami, po drodze kilka wiosek w jeszcze gorszym stanie niż te które spotkałem po wjeździe do Bułgarii, co chwila spotykam na drodze całe rodziny podróżujące wozem w zaprzęgu konnym. Zatrzymują się na długo przed tym jak do nich dojeżdżam, jak by nie wiedzieli co do nich nadciąga słysząc dźwięk widlastej dwójki - w chwili gdy obok nich powoli przejeżdżam nie chcąc spłoszyć koni prawie spadają z wozów, wychylają się i jeszcze długo za mną patrzą - dziwne uczucie, nie zamierzam się zatrzymywać, nie wiem jakie mają zamiary, nie wiem czy nie potraktują mnie widłami jak przybysza z odległej planety. Ale jakoś w tym lesie i chłodnym poranku nie przychodzi mi ochota aby to sprawdzić.
Las się kończy, na drodze spotykam dzikie konie, zaczynają się pola i winnice, droga staję się szeroka, pojawiają się pierwsze oznaczenia prowadzące do Istambułu - zrobiło się też cieplej i powrócił mi humor :) Pozdrawia mnie kierowca TIRa, specjalnie dla niego wyprzedzam go na kole jednocześnie podnosząc sobie poziom funu i morale.
Ostatnie tankowanie w Bułgarii, po chwili granica z Turcją - kilka bramek, sprawdzanie dokumentów motocykla, zielonej karty, paszportu - na końcu Turek mówi że nie mam wizy, na co odpowiadam mu że chcę kupić, każe mi zaparkować motocykl na poboczu i udać się do biura, tam za "jedyne" 15 Euro nabywam wizę, wracam i jestem wolny, wjeżdżam do Turcji.
Wypadam na autostradę - 3 betonowe pasy (zupełnie jak u sąsiadów z za Odry) tylko ograniczenie do 120 nie wiedzieć czemu - rozwijam się na początek dość ostrożnie do 150 km/h, jest pusto, chwilę później bramki (a już łudziłem się że będzie za friko) Gość mówi po angielsku, pyta gdzie jadę i czy będę przejeżdżał przez Bosfor - no ba, Azja obowiązkowa. Mówię mu że dalej lecę do Grecji drogą numer 110, mówi że karta KGS na całość będzie kosztować 15 Euro, cóż, co robić - płacę, wydaję mi kartę i mówi że wystarczy jak na każdej bramce podjadę i przyłożę, czas jest nieograniczony, tylko pieniądze, ale ma wystarczyć wg tego co mu powiedziałem. Co ciekawe obsługa jest tylko na pierwszych bramkach za granicą, jeśli na nich nie kupimy odpowiedniej karty to dalej będzie problem.
Opłaty załatwione możne lecieć dalej, kończy się paliwo, zjeżdżam na stację i tu "miłe" zaskoczenie - 1 litr 95 oktanowej "jedyne" 4,41 lira x 1,8 zł i mamy prawie 8 zł za litr :) Bez wątpienia to będą najdroższe kilometry, nie dziwi fakt że stacje nie są samoobsługowe, na każdej podchodzi do nas obsługa, wciska jakieś magiczne kody na dystrybutorze po tym jak określimy ile chcemy zatankować, przykłada jakąś magiczną blaszkę do pistoletu przy wlewie i po całej tej procedurze dostajemy magiczne paliwo za magiczne 8 zł- aż się w głowie kręci od tej magii:) Cóż, trzeba jechać dalej, jestem 55 km od centrum, nagle przedemną na trzech pasach tworzy się gigantyczny korek, zza wzgórza wyłaniają się pierwsze osiedla i wieżowce ciągnące się po horyzont - ogrom tego miasta przeraża i przewyższa wszytko, co do tej pory widziałem - Paryż, Wiedeń, Rzym, Warszawa przy tym wyglądają jak wioski, nawigacją męczy się z przetworzeniem ilości ulic i informacji, zjazd przechodzi w zjazd i kolejną kaskadę, nawet z navi ciężko jest się połapać. Dodatkowo zadania nie ułatwia temperatura, otaczające nas wrogo nastawiona ławica puszek z nabuzowanymi turkami w środku, próbuje jakoś się w tym wszystkim połapać jednocześnie ogarniając to co się dzieję dookoła i wskazania nawigacji. Czasem podpinam się pod miejscowych motocyklistów, obserwuję ich jak jadą, ale przepychanie się między puszkami za miejscowymi naprawdę nie jest łatwe - klakson to wyposażenie obowiązkowe. Ja jednak mało go używam, więcej zwracam na siebie uwagi groźnym strzałem z wydechów. Cel jaki obrałem to przejazd przez Bosfor na azjatycką cześć Istambułu, po chwili docieram do mostu gdzie po raz kolejny przydaję się zakupiona karta - za mostem Azja.
No i jestem :)
Kieruję się do centrum - czas poszukać jakiegoś hotelu. Znalazłem wcześniej ulicę na której jest mnóstwo hoteli dosłownie tuż przy Niebieskim Meczecie, jadę. Wjeżdżam na brukowaną uliczkę, tak się składa że zatrzymałem się koło hoteliku, wychodzi recepcjonista i pyta "Co szukasz ?" odpowiadam mu że spania, na co on "Jaki jest Twój budżet?" (cwaniak), tak naprawdę miałem zaplanowane na Istambuł 50 Euro, ale odpowiadam mu że 15 Euro, na co on że 30 i ma dla mnie specjalny pokój, na co ja że 25 Euro i stoi - zgadza się. Pytam się gdzie mam zostawić motocykl - recepcjonista wskazuję miejsce na chodniku, z czego nie jestem specjalnie zadowolony ale zapewnia mnie że nic się nie stanie i jest bezpiecznie. Pod Hotelem zaparkowany kredens (Q7) na rosyjskich numerach, stwierdzam ok, jak stoi kredens to dla kontrastu wstawię obok "czystą formę" :P :)
Idę zwiedzać miasto - Istambuł jest zadziwiający, zupełnie inaczej sobie go wyobrażałem, spaceruję wzdłuż Bosforu, wchodzę do parku przy Topkai Palace który akurat dziś jest zamknięty dla zwiedzających - wszędzie rządowe limuzyny i jacyś oficjele. Idę dalej wyłania się Hagia Sofia - dawny kościół teraz meczet, na przeciwko Niebieski Meczet - imponujące budowle.
Zapuszczam się dalej w wąskie uliczki pełne kawiarenek i turystów, postanawiam zjeść jakieś mięśiwo - hmm no to kebab. Wchodzę do tradycyjnej tureckiej restauracji i za 10 Euro zamawiam wypasiony kawałek zwierzaka :)
Wieczór spędzam nad Bosforem - patrząc na mieniący się kolorami most i przepływające statki.
Dzień 5 - Istambuł - Ateny (Turcja - Grecja) 1100 km 24.08.2011
Poranek Istambule spędzam na balkonie przy dźwięku porannego zgiełku i "pieśni" lecących z meczetów. Tankowanie i ruszam ok 8mej w stronę Grecji - wyjazd z Istambułu idzie łatwiej, jadę to samą autostradą z której zjeżdżam na drogę nr 110, która w Grecji zmienia się w autostradę A2. Droga jest dobra, czasem zdarza się remont, światła lub rondo jak również patrol milicji która jakoś nie jest zainteresowana sportowym turystą. Dojeżdżam do granicy z Grecją.
Dziwne, ale tuż po wjeździe do Grecji czuję jak by zrobiło się dużo cieplej - pędzę wyśmienitą autostradą na której są takie winkle że czasem są ograniczenia do 80 km/h, oczywiście do wszystkich się stosuję ;) Tylna opona znika w "oczach". Znowu pojawia się problem z tankowaniem, zjeżdżam z autostrady żeby znaleźć stację, jak się okazuje do samych Salonik bezpośrednio przy autostradzie nie ma gdzie tankować. Jest gorąco, czuć tak naprawdę jaka ilość ciepła wydostaję się z wlotów od silnika i trzech chłodnic, mimo ciągłych 180 km/h potwornie się pocę szybko tracąc siły do dalszej jazdy. Moim celem jest Kavala, z założenia miałem złapać tam prom do Aten, jak się okazało promu nie ma, zatrzymuję się w miasteczku na kawę. Wracam na autostradę, postanawiam pojechać do Salonik, wjeżdżam do miasta - z napędu wydostają się różne dziwne dźwięki co nie wróży nic dobrego, po drodze zauważam serwis Aprilia, właściciel jest bardzo miły i zafascynowany moją wyprawą oraz tym że jadę Aprilią, zna angielski, miło się rozmawia, mówię że mam problem z łańcuchem i wymaga naciągu, woła mechanika który wie co robić - przynosi odpowiednia narzędzia i naciąga łańcuch. Pytam ile mam zapłacić za usługę - mówi że tym razem free :) Miły gest z jego strony. Kupuję jeszcze smar do łańcuch u niego, życz mi powodzenia i żegnamy się.
Głodny się zrobiłem od tego gaworzenia - znajduję jakąś pobliską restauracyjkę, zamawiam jakiegoś placka z fetą i szpinakiem. Znajduję się kolejny fascynat - pyta gdzie jadę, zkąd itd. pokazuję mi miejsca które warto odwiedzić na mapie Grecji i daje cenne wskazówki.
Pytam go jeszcze o prom do Aten - mówi że nie ma sensu bo jest 500 km a tym motocyklem dojadę w 4 h, prom płynie 30 h, na co ja mu odpowiadam że jadę z Istambułu i już jestem trochę zmęczony :) Ale ok, 4 h i 500 km jest dla mnie ok. Wracam na autostradę, jest malowniczo i mega gorąco - nawijam w przedziale 170 - 190 km/h, nigdzie nie spotkam policji. Autostrady w Grecji są tanie - na każdej z bramek musiałem zapłacić od 0,7 do 2,5 Euro, w zależności od długości odcinka, nie można jednak tego samego powiedzieć o benzynie - 1 l kosztował od 1,60 nawet od 1,75 Euro. Na jednej z bramek napotykam na strajk - pracownicy stoją przed budkami i wymachują pomarańczowymi transparentami, podniesione są szlabany i migają czerwone światła - nie przejmuję się jakoś tym, redukcja do 2jki i 2,5 Euro zostaje w kieszeni :)
Mija 4 godziny i zbliżam się do Aten - dziwne uczucie, rano wyjeżdżałem z Istambułu, wieczorem jestem w Atenach które w porównaniu z Istambułem wydają się być maleńką wioską położoną na kilku wzgórzach - fajny kontrast. Wjeżdżam do centrum głównymi ulicami które tak naprawdę nie zdradzają rzeczywistego obrazu Aten. Powoli się ściemnia - z daleka na wzgórzu widzę oświetlony Akropol, jestem 3,5 km od centrum - dobre miejsce aby zacząć się rozglądać za noclegiem.
Na chwilę zjeżdżam w boczną ulicę - odrazu zauważam że coś nie tak, jest ciemno na ulicy plączą się jakieś dziwne typy których widok turysty zwracającego na siebie uwagę głośnym wdechem przyciąga. Dojeżdżam do większej ulicy - widzę hotele po lewej i prawej, do Plaki został 1 km, postanawiam się zatrzymać i zapytać o cenę. Wychodzi obsługa hotelowa i pyta co szukam, mówię że nocleg, pytam za ile mają ? Ochroniarz każe mi iść do recepcji spytać ale chcę abym zabrał wszystko z motocykla (navi, bagaż itp) co odrazu daje mi do myślenia że coś jest nie tak. Pytam go dlaczego, odpowiada że nie jest tu za bezpiecznie, są gangi i generalnie nie poleca zostawiać tu motocykla - fuck, no to się wpakowałem :) Nie zamierzam jednak rezygnować - mówię mu żeby postał chwilę tu a ja zapytam o cenę - 80 Euro - za drogo :) Pytam o konkurencję czego ponoć nie powinienem robić ale co mam do stracenia :) Recepcjonistka każe spytać na przeciwko - idę na przeciwko 35 Euro - ok biorę. Gdzie można zostawić motocykl ? Recepcjonista mówi że przed hotelem na co ja że nie jest to za dobry pomysł - wskazuję mi łańcuch i miejsce do przykucia motocykla - miło z jego strony ale jakoś mnie to nie uspokaja :) Ale ok, zaniosę rzeczy do pokoju i coś wymyślę - w chwili jak się rozpakowuję otacza mnie grupka "kolorowych" uważnie mnie obserwując i to co robię - pewnie już obgadują plan jak by tu zawinąć moją włoską panią i gdzie ją mogą ją sprzedać :) Skuwam motocykla na 2 łańcuchy - jeden miałem, drugi "hotelowy" idę do pokoju, szybki prysznic i wracam - moto jeszcze jest :D Rozmawiam długo z recepcjonistą, przychodzi również policjant zapewniają że nic się nie stanie jak jest przykute - policjant jest młody i w cywilu, zresztą policji i wojska jest pełno wszędzie, co chwila słychać jakieś wystrzały - pytam czy giną ludzie :) na co oni że to petardy - milusio :) Jestem zmęczony - muszę pójść spać ale ustawiam budzik co 4 h żeby sprawdzić czy Madonna jest na miejscu - jak się okazuje jest :)
Dzień 6 - Ateny - Korynt - Kalamata (Grecja -Peloponez) 250 km 25.08.2011
Rano przyjeżdża menadżer - mniej więcej w wieku moich rodziców a przyjechał na Fajerze 1000 Repsol :)
Ok, mam czas do 13 stej bo wtedy się kończy doba hotelowa - idę zwiedzać:) Menadżer daje mi cenne wskazówki - "idź tylko tą stroną ulicy, nie pokazuj że jesteś turystą itp" - miło, czuję się jak bym wylądował w środku wojny domowej. Ulice są całe osikane, wszędzie śpią kolorowi bezdomni i błąkają się bezpańskie psy, wszytko jest zamknięte i pomazane - co chwilę zbiera mnie na wymioty wciągając przez nozdrza mieszankę ulicznych zapachów.
Jest naprawdę nie ciekawie - nie ma turystów, ale nic - twardym trzeba być :) idę na Akropol. Po drodze nie liczni turyści, kasa jest jeszcze zamknięta, czeka z 10 osób, głównie z Rosji (ci to się nie boją). Otwierają, 12 Euro i dostaję bilecik - ale powiem że się opłacało :)
Wracam do Hotelu - pakuję manatki i strzała w stronę Koryntu. Cenne wskazówki od menadżera się przydają - zjeżdżam z autostrady i przed mym obliczem widać kanał koryncki - szczerze - nie powala :) Taki tam "rowek z wodą" spodziewałem się że będzie bardziej spektakularny :)
Nie zwiedzam starego Koryntu, stwierdzam że coś muszę sobie zostawić na inną okazję, omijam też ciekawe miasto Nafplio i kieruję się autostradą do Tripoli i dalej do Kalamaty. Przed Tripoli kończ się autostrada ale droga do Tripoli jest zamknięta i wyznaczony jest objazd - jak się później dowiaduję koło Tripoli szaleją pożary. Jadę objazdem - wąskie ulice, winkle, wzniesienia, wioski - super :)
Ok godziny 14 stej dojeżdżam do Kalamaty - kieruję się jednak nieco dalej na południe do nadmorskich małych miejscowości aby znaleźć jakąś kwaterę na kilka dni. Zatrzymuję się w miejscowości Akriogali Avias - maleńkie miasteczka na wybrzeżu - mało turystów, głównie grecy, kamieniste plaże - tak naprawdę zadupie :) Dla mnie ok, tylko cena kwatery przeraża - podróż w pojedynkę ma niewątpliwy minus bo większość kwater jest dla 2 osób i za jedną liczą tak samo - dogaduję się na 3 noce po 35 Euro za noc.
Dzień 7,8 - Kalamata - przylądek południowy (Grecja -Peloponez) 250 km 26-27.08.2011
Popołudnie spędzam na plaży - czas opalić me "boskie" ciało ;) Drugiego dnia spaceruję trochę po okolicy, opalam się, robię trochę zdjęć i jestem przerażony cenami - jest naprawdę drogo, za kawę płacę 3,8 Euro, byle jaki obiad 12 Euro, ale okolica częściowo wynagradza tak wysokie ceny.
Ostatniego dnia robię wycieczkę na przylądek południowy przez malowniczo położone starożytne miasteczka jak Akrudopoli. Droga jest świecąca i śliska, każde dohamowanie przed zakrętem kończy się uślizgiem, każde wyjście power slidem - mimo że jadę na golasa to bawię się wyśmienicie czerpiąc z tego masę frajdy :) Do tego malownicze widoki - rewelka.
Dojeżdżam do przylądka gdzie kończy się droga i pozostały odcinek trzeba przejść pieszo - ok 30 min w jedną stronę. Spotykam dwójkę greków - Dani i Andreasa, bardzo mili, dziwią się co tu robi taki gość jak ja na takiej maszynie :) Idziemy przez wypalone pożarem wzgórza aż docieramy do latarni morskiej gdzie kończy się kontynentalna cześć Europy.
Wracam tą sama drogą równie dobrze się bawiąc - popołudnie spędzam na plaży, wieczór z browarem ;)
Dzień 9 - Kalamata - Parga (Grecja) 450 km 28.08.2011
Jadę na północ Grecji do Granicy z Albania do miejscowości Parga - nie ma autostrady ale droga jest całkiem przyjemna - spokojnie nawijam po 140 km/h, po drodze spotykam kilka patroli - jeden łapie mnie na laser - na 60dce mam 130, wymieniamy spojrzenia i jadę dalej :D (żeby polska milicja była taka wyrozumiała).
Droga jest nudna - jest płasko,czasem zdarzają się jakieś ciekawe miejsca tak naprawdę do Patry sieje nuda, w Patrze przejeżdżam przez most łączący Peloponez z częścią kontynentalną Grecji.
Kieruję się dalej na północ, droga trochę ciekawsza ale nie zachwyca jakością - ostatecznie ok godziny 15 stej dojeżdżam do Patry, malowniczo położonej miejscowości na północy Grecji tuż przy granicy z Albanią. Obraz Grecji jest zupełnie inny niż sobie go wyobrażałem - jest mocno "zadupiasta" do tego widać odpływ turystów i wszech obecną niedbałość - nie dokończone inwestycje, porzucone samochody, śmieci przy drodze - normalka. Tak naprawdę spodziewałem się że coś takiego zobaczę w Rumunii czy Bułgarii - a okazało się zupełnie odwrotnie.
Plażowi handlarze - Louis Vuitton, Prada, D&G - wszystko oczywiście "oryginalne" i w super cenach :)
Wieczorem nie mogę zasnąć - jakoś czuję niepokój - jutro Albania - fascynuję mnie i jednocześnie przeraża. Po raz kolejny przeglądam motocykl i dokręcam wszytko - Madonna jest niesforna i publicznie się rozbiera - w drodze do Patry pozbyła się osłony wydechu :) Cóż, widać ma parcie do dążenia do doskonałości i dbając o linie postanowiła zrzucić trochę kilogramów:) Albania nie będzie łatwa więc wole się upewnić że co ważniejsze jednak zostanie na swoim miejscu :)
Dzień 10 - Z Grecji do Montenegro czyli Albania - 600 km 29.08.20113
Ruszam o świcie w kierunku granicy z Albanią - przedemną ciężka przeprawa, chce dojechać do Czarnogóry ok 600 km. Kieruję się na Sarande - do granicy z Albanią działa nawigacja - dalej już nie więc jestem zdany na mapę i jak się nie okazuje nie ocenioną pomoc Albańczyków :)
Po przekroczeniu granicy nic nie wskazuję że dalej jest coś nie tak - droga jest nowa, malowniczo położona - szybko puszczam wodze fantazji i na chwilę się zapominam co o mały włos nie kończ się kolizją z psem. Nie wiedzieć z kąd przy drogach w zupełnie nieoczekiwanych miejscach podobnie jak w Rumunii spotkać można sforę wygłodniałych psów. Widoki są super - zakochałem się :) Do tego te malowniczo położone bunkry :D
Wszytko jest ok do pierwszej miejscowości - tam nagle droga się kończy :) i zaczyna się szuter :) Miło, zwłaszcza jak nie jedzie się "bawarskim turystykiem" (tu przez moment zrozumiałem o co chodzi w całym tym hallo z motocyklami uniwersalnymi - dobrze że tylko przez moment ;)) Jadę z 15 km bez asfaltu, jest potworny kurz z kamienistego podkładu który zapewne zostanie niebawem wyasfaltowany - szkoda że nie już :) Wyglądam jak bałwan :) Motocykl zresztą też nie za ciekawie :)
Po dłuższej chwili wraca nawierzchnia - po drodze do Sarande pierwszy raz gubię drogę, ale pomoc mundurowych się przydaję i szybko wracam na właściwą. W Albanii spotykam chyba wszystkie możliwe formy domowego inwentarza biegającego po drodze - krowy, owieczki, kozy a nawet wielka owłosiona czarna świnia :) Cóż, zwyczajnie trzeba się zatrzymać i poczekać aż inwentarz sobie pójdzie :)
Jadę w kierunku Vlore - zaczyna się fajne serpentyny - nowy asfalt co chwila malowniczo położona miejscowość, jest naprawdę super :) Póki co to najlepszy odcinek drogi jaki do tej pory jechałem - bezkres morza po lewej, góry po prawej, wyśmienita porowata nawierzchnia jeszcze tylko inwentarz zabrać z drogi i było by lepiej niż w Alpach :) W miasteczkach trzeba uważać szczególnie - są nawet progi zwalniające.
Przed parkiem Kombetar i podjazdem na Lorogarase spotykam podróżującą samochodem parę z Krakowa - zatrzymuję się chwilę. Dalej czeka mnie niesamowity podjazd po super serpentynie przy której Rumuńskie 7C wydaję się być tylko przykrym wspomnieniem - zapraszam Top Gear do nakręcenia odcinka w tym miejscu :P
Droga jest wspaniała - na szczycie chmury i taras widokowy. Spotykam również turystę z Austrii na TDMie, również w jego opinii mam trochę nie równo pod deklem że jestem tu na włoskim sportowym moto. Mówi też że nie ufa "włoskiej inżynierii" na co ja mu odpowiadam że sercem tego motocykla jest austriacki silnik Rotax - i już pojednanie gotowe :D
Czas jechać dalej - zajazd nie jest już tak ciekawy, robi się płasko a wszędzie jest pełno "komisów" i mercedesów - widać Albani uważają że "bez gwiazdy nie ma jazdy" i to zdecydowanie najpopularniejszy samochód w tym kraju :)
Dojeżdżam do Vlore po drodze dwukrotnie gubiąc drogę - jakoś nikomu nie przyszło do głowy żeby oznakować drogę :) Spotyka mnie jeszcze jedno ciekawe doświadczenie za Vlore budują autostradę w kiedunku Tirany - ok super, udało się na nią wjechać i wg informacji od miejscowego szamana prowadzi do Durres. Świetnie - wjeżdżam, rozpędzam się do 160 km/h jest całkiem przyjemnie aż nagle bez żadnych oznaczeń widzę przed sobą sprzęt budowlany i koniec autostrady w polu - ups :) Za mną ten sam manewr wykonał turysta z Niemiec w VW Polo, dojeżdżamy do końca, ja na niego on na mnie i nie wiemy co robić :) Jechać w pole czy zawracać ? Wyjeżdża jakiś budowlaniec, zatrzymuję go i pytam o drogę - każe jechać za nim, po kilku kilometrach wskazuję mi właściwą drogę w żaden sposób nie oznaczoną :) Jazda po Albanii to nie lada wyzwanie - kultura na drodze jak i ilość czekających na nas niespodzianek jest zdumiewająca - zdecydowanie byłem bardziej zdumiony niż w Rumunii :)
Po drodze jem obiad - znowu jestem w kręgu zainteresowania, kelner twierdzi że ma R6 ale do włoskiej damy mu nie przystoi ;) Pierwszy raz jestem miło zaskoczony cenami - Pizza, Latte i dwie kole - 5 Euro z napiwkiem. Leki albańskie są po 3 gr, lecz to waluta nie wymienialna w innych krajach i przed wjazdem do Montenegro wymieniam wszystkie na Euro. Samo Vlore jest już bardzo komercyjne i powoli idzie w kierunku Bułgarii - hotele, apartamentowce, promenada itd. Albanię zdecydowanie polecam od Vlore na południe i zapewne jeszcze tam wrócę :)
Droga z Durres do Shoder to w dużej mierze dwupasmówka lecz trzeba uważać na niespodzianki:)
Przed Shoder pytam o drogę na Montenegro omijająca jezioro Shoderskie (ponoć nie ma asfaltu), bez probelmu otrzymuję pomoc w sklepie budowlanym, przy okazji dogaduję się z właścicielem i wymieniam u niego posiadaną walutę - miło:)
Wieczorem dojeżdżam do Montenegro - po drodze myję motocykl, znowu tłumy i znowu macanie :D ale myjnia za to jest za darmo - miły gest ze strony właściciela.
Wieczorem docieram do miejscowości Bar - jestem mega zmęczony, wynajmuję prywatną kwaterę na 2 noce - muszę odpocząć. Znowu jednak płacę po 20 Euro za noc i mam 3 osobowy pokój - wydaję mi się że mogłem znaleźć coś tańszego, ale starsza Pani jest bardzo miła, a ja naprawdę nie mam siły krążyć po okolicy.
Dzień 11 i 12 - Bar (Montenegro) Wiedeń (Austria)- 1200 km 30-31.08.2011
Zostaję w miejscowości Bar. W samej Czarnogórze jest dużo więcej ciekawszych miejsc do zwiedzania lecz ja tym razem traktuję Czarnogórę jako miejsce postojowe - dzień spędzam na plaży, wieczór na rozmowie z parą Holendrów którzy podróżują na rowerach 7 tydzień a których losy możecie śledzić tu: http://en.effefietsen.eu/
Sama Czarnogóra jest pięknym miejscem - nie tak komercyjnym i zatłoczonym jak Chorwacja i jeszcze przystępna cenowo. Półtorej dnia na regenerację sił wystarczyło - pora wracać, jadę do Wiednia, mam do zrobienia 1200 km :) Zatrzymuję się jeszcze na chwilę w Dubrovniku - droga z Dubrovnika do wjazdu na autostradę jest świetna - nie ma już turystów, temperatura w okolicy 25 stopni, świetny porowaty asfalt - a na mojej twarzy nieustanny banan :) Przed Makarską rozpoczyna się wyśmienita Chorwacka autostrada, Austria to również doskonałe drogi z mnóstwem tuneli - mimo to droga autostradą jest nudna i strasznie się dłuży.
Wieczorem dojeżdżam do Wiednia gdzie zostaję na noc.
Dzień 13 - Wiedeń - Rzeszów - 630 km 01.09.2011
Wyjeżdżam z Wiednia o 8 rano, wybieram drogę przez Czachy (wspominałem już że nie lubię Słowacji:)) na Brno, Olomuc i Ostravę - świetne drogi aż do .....Polski :) Tu wita nas brak niedokończonej autostrady A1 oraz niekończący się korek od Łapczycy na trasie Kraków - Rzeszów. Mimo to szybko się przepycham i docieram do Rzeszowa w 6 h.
Wszędzie dobrze ale w cieniu "cipki" najlepiej :)
Podsumowanie
Cała trasa liczyła 6353 km i była niezapomnianym przeżyciem! Miejscami wymagająca, miejscami fascynująca a jeszcze w innym przypadku okropnie męcząca zarówno dla sprzętu jak i dla mnie. Mimo to oboje wróciliśmy w miarę bez szwanku :P (zima idzie będzie czas na regenerację)
Rumunia okazała się dla mnie lekkim rozczarowaniem, zwłaszcza 7C i miejscowości nadmorskie, również komercyjna Bułgaria nie przypadła mi do gustu. Grecja - ciekawa, lecz zdecydowanie za mało stabilna i za droga. Najciekawsza dla mnie z całej tej trasy była Albania oraz Czarnogóra - i wiem że chcę tam wrócić :)
Czy trasa spełniła założenia poszukiwania doskonałych miejsc do funu na sportowym motocyklu - z czystym sumieniem mogę powiedzieć że w dużej mierze tak, zwłaszcza odcinki w Grecji, Albanii, Czarnogórze czy Chorwacji. Jednak dla mnie wciąż nieskończonym motocyklowym rajem pozostają Alpy :)
Poznałem też bliżej siebie - podróż w pojedynkę daję sporo do myślenia i ma swoje plusy, ale minusów również nie brakuję i mam nadzieję że są jeszcze w tym kraju sportowi zapaleńcy i na kolejne szybkie wypady będzie z kim pojechać.
Smutny obraz jest również na drogach - tak naprawdę zagościła monotonia i widok sportowego turysty na ciekawej maszynie jest coraz rzadszy zarówno w krajach bałkańskich jak i alpejskich - a szkoda bo "bawaria" sieje nudą :P
Mam nadzieję że moja trasa zainspiruje kilku miłośników wrażeń :)
Pozdrawiam
enZo
4 komentarze:
Kolejny raz czytam relację :) Po pierwszej wyprawie do Bułgarii przez Rumunie doszedłem do tych samych wniosków co Ty. Obwodnica Bukaresztu to największa dzicz jaką spotkałem na trasie (w drodze powrotnej objechałem to bokiem). Nesebar to według mnie najładniejsze miasto na całym Bułgarskim wybrzeżu. Najlepiej czułem się w Chorwacji już za granicą z Bośnią, nie jest tak drogo jak w Makarskiej i znacznie mniej turystów. Czarnogóra idealne miejsce na wakacje, tanio a to samo co w Chorwacji. Pozostaje mi jeszcze Albania skoro polecasz :)
aaa... i jeszcze jedno ja naliczyłem 13 krajów z Polską :D
co mogę powiedzieć! łał ! coś fantastycznego a zarazem przerażającego. ja bym sie obawiał sam ruszyć w taką podróż. tak więc szacun Enzo :)
sie masz Enzo. Poznaliśmy sie w Rumuni w 2011 - Konstanta, camping Neptun... Znalazłem twoje wpisy na tych stronach - wiadomość o wypadku bardzo nas zmartwiła. WRACAJ DO ZDROWIA, winkle czekają. Pozdro... ekipa z Gdyni.
PS: nagrywałeś wówczas w Rumuni filmy. Daj jakiś namiar, linki gdzie można je obejrzeć
Prześlij komentarz