sobota, 14 kwietnia 2012

Ducati 1098S – utracone marzenia…


Ducati 1098S 

Dla mnie to nie tylko jeden z najmocniejszych i najlepszych dwucylindrowców wszech czasów, dla mnie to marzenie na którego spełnienie czekałem od 2007, to właśnie wtedy odbył się światowy debiut motocykla który skradł moje serce, podobnie jak wcześniejsze modele legendarnych Superbike - 916 czy 996 do których model 1098  w czystej linii nawiązuje. 
Doskonała mechaniczna forma, nienaganna linia, świetne osiągi i prowadzenie, do tego ten niepowtarzalny styl. Jadąc ulicą „kradniesz” spojrzenia przechodniów, ta marka zawsze była trochę „tabu”, mało kto decyduje się na zakup motocykla który w salonie kosztował tyle, co dwa Fajery tysiąc, dostęp do serwisów jak również wykwalifikowanych mechaników jest gorszy niż do sztuki modernistycznej, a praktyczność motocykla oraz jakakolwiek forma „wygody” w tym przypadku jest naprawdę „mityczna”.

S – znaczy lepszy….. jakoś nie kręciła mnie nigdy wersja „bez S”, motocykl z segmentu Premium powinien mieć topowe zawieszenie, być Hi-Tech w każdym calu i ponad „zwyklaków” którzy nie mogę się poszczycić dopiskiem „S” na panelu owiewki. Ale S to nie tylko napis na dropsie, to zawiecha OHLINS od zimnych Szwedów, ultra lekkie kute koła o filigranowych szprychach od włoskiego Marchesini i trochę węgla zamiast plastikowego błotnika – tylko tyle? Hm, nie za wiele, ale i tak sprawia że motocykl jest jeszcze lepszy i nasze ego łechta jeszcze mocniej. Silnik jest identyczny jak w 1098, istotna zmiana następuję dopiero w wersji R która dla mnie nie ma uzasadnienia w codziennym użytkowaniu. Producent tym samym pozostawił sporo miejsca na spersonalizowanie sobie sztuki pod własne potrzeby – dokładając jeszcze połowę wartości spokojnie można sobie go doposażyć w takie ekstrasy jak pełen wydech od Termignoni, sprzęgło z antyhopem od Ducati Performance, oraz niezliczoną ilość „węgla” o innych gadżetach nie wspominając – jak widać w personalizacji wymarzonej sztuki organiczna nas tylko wyobraźnia – no i portfel oczywiście ;) 

Bez wysiłku

Ostatnio wnikliwie obserwując otoczenie stwierdzam że nikt nie lubi się męczyć …  jakoś ludzie chcą mieć wszystko wygodne i coraz więcej osób lubi być wyręczanych przez różne dobrodziejstwa z różnych czynności. W pracy jakoś brak entuzjazmu, w wymarzonych SUV-ach ludzie chcą być „nieśmiertelni” w domach leniwi itd. itd. Jakiś taki uniwersalizm i byle jakość dookoła mnie … ciężko spotkać kogoś na wyjątkowej i trudnej maszynie, takiej która wiele wymaga od jeźdźcy, ale też wiele daje w zamian. Znacie to – każdy chce wyrywać laski na jednego drinka, mi prawdziwą satysfakcję daję zdobycie tych najtrudniejszych, takie które zawsze mówią „nie” a większość boi się nawet podejść, bo dostanie zimny prysznic ;) Podobnie jest z Ducati 1098S . Segment motocykli super sportowych od pewnego czasu przechodzi załamanie, producenci już dawno zauważyli że nikt nie chcę kupić motocykla na którym aby wyjechać z salonu trzeba mieć licencję wyścigową,  kierownica jest tak nisko że półkę trzyma się zębami, dodanie gazu powoduję katapultę w inny wymiar, sprzęgło pracuję tak ciężko, że lekcję mocnych mięśni dłoni trzeba brać u Pudziana, a pozycja jest tak niewygodna, że już po pierwszych kilometrach każdy ma dość. To wszystko spowodowało, że nowo wypuszczane superbike są  bardziej „cywilne” niż „hardcorowe” – a jak dla mnie nie chodzi o to by było łatwo, jestem właśnie zwolennikiem i wyznawcą hardcore w czystej postaci. 

W 1098S nie znajdziesz zmiennych map zapłonu które „małym chłopcom” pozwalają doznać dotąd niedoznanego, pozycja nie pozostawia złudzeń i jakiekolwiek pojęcie „komfortu” w tym przypadku nie istnieje, bak jest wysoki i płaski na całej długości, skutecznie wcinając się w żebra, nie ma też sportowego ABS, czy „dupochronki” w postaci kontroli trakcji, silnik do 6 tys. obrotów  szarpie nerwowo, a dodatkowo suche sprzęgło nie ułatwia sprawy. Ten motocykl zwyczajnie został stworzony do ostrego bezkompromisowego dawania w palnik i nie ma tu miejsca dla maminsynków – jedź albo giń, takie właśnie jest Ducati 1098S i takie właśnie lubię – ostatni „goły” przedstawiciel starej szkoły! 

1098S to motocykl na który patrzę z zadumą przed każdym odjazdem – niby czekam aż się rozgrzeje jak by ktoś zapytał, ale tak naprawdę stoję  w oddali i zachwycam się jego pięknem – formą wpisaną w szara przestrzeń ulicy, słuchając bulgotu z wydechu i klekotania sprzęgła….

Szybka decyzja…..

Jest jesień 2011, sezon powoli zanika, w głowie wciąż wiele posezonowych wrażeń i wspomnień, gdzieś pod deklem krąży mi od pewnego czasu myśl że w końcu trzeba sięgnąć po wymarzone Ducati. 
Długo nie musiałem „marudzić” i już po miesiącu stałem się posiadaczem wymarzonej „sztuki” zza oceanu. Chwila oczekiwania no i w końcu jest – piękny, czerwony, z „S” oczywiście i spojrzeniem brutala. Nie mogłem uwierzyć, kolejne zimowe wieczory mijały na spotkaniach w garażu i „pieszczeniu” wymarzonej sztuki, często też przenosiliśmy się bliżej kominka wraz z zestawem Whisky  snując plany związane z wyjazdami na 2012 rok – nie mogłem się doczekać kiedy pogoda pozwoli wyjechać na ulice i dać się „ponieść” przez dzieło sztuki.

Ducati 1098 S to nie motocykl wzorowany na przyrodzie jak japońska konkurencja – nie przypomina owada, ważki, modliszki, płaza, gada, czy też ptaka. Ducati to motocykl stylizowany na motocykl – i taki właśnie ma być. 
Pierwsze jazdy, pierwsza trasa na południe. Szybko „zakochałem się” w 10-tce po uszy , z Ducati jest jak z heroiną, uzależnia 400 razy szybciej niż alkohol – raz próbujesz i już jesteś „ugotowany”, przy tym alkoholizm to dobro dla rodziny – w przypadku choroby o nazwie „Desmoholizm” jest znacznie gorzej, nie śpisz, nie jesz, a całe zarobione pieniądze wydajesz na gadżety i paliwo…














Trzy sekundy….. 

Sobota, jeden z pierwszych słonecznych i ciepłych dni idealnych na przejażdżkę która ukoi zmysły po ciężkim tygodniu – czekałem na nią jak na wybawienie, powrót z rodzinnego miasta przed południem, jeden telefon i już wszystko jest jasne. To miał być wypad tylko na chwilę, na kawkę, mieliśmy porozmawiać o nadchodzących wyjazdach, zrobić luźne 100 km i wrócić do domów – na chwilę, okazało się jednak na nieco dłużej……  
3 sekundy – tak niewiele a tak wiele mogą zmienić…. Wiele tysięcy kilometrów przejechanych motocyklem, kilkanaście krajów, godziny spędzone na szkoleniach, torach, placach, drogach, tysiące niebezpiecznych sytuacji, tysiące identycznych jak ta, a jednak tym razem zabrakło jakiegoś „pierwiastka”…. 

Humory dopisują w końcu jest sobota, rewelacyjna pogoda a nas czeka świetna przejażdżka, smarowanie łańcucha i jedziemy. Ruszamy, ja prowadzę, ostatnie tankowanie i lecimy, po drodze w 1098 S luzuję się lusterko, zatrzymujemy się na przystanku aby je dokręcić przy okazji poruszając temat awaryjności Ducati i mojej staranności montażu lusterka ;) 







Lusterko dokręcone można jechać … lewy szybki zakręt za nim długa prosta aż po horyzont, wychodzę na trójce, na końcu prostej jedno skrzyżowanie z wylotem po prawej stronie, z daleka dostrzegam auto stojące z naprzeciwka do skrętu w lewo, myślę sobie „no skręcaj na co czekasz?”- jednak nie skręca, więc hamuję bo coś mi mówi że skręci ale w ostatniej chwili, wyhamowuję, do skrzyżowania coraz bliżej, auto delikatnie rusza więc hebel i myśl „nosz kurwa teraz?”– gość po delikatnym podjechaniu zatrzymuję się, więc kolejna myśl – „ok. widzi nas, lecimy” w chwili jak odpuszczam hamulec, widzę ponownie jak auto zaczyna ruszać, zdaję sobie sprawę że do skrzyżowania zostało bardzo niewiele i nie ma szans na zatrzymanie. Widzę go „klatka po klatce” jak jedzie w swoje lewo zajmując coraz większą cześć mojego pasa, ja jednak w głowie mam ciągle myśl „stój, stój!” wierzę że się zatrzyma i zdołam przejść tuż przy krawędzi jezdni przed jego nosem, kieruję się w prawo, on jednak nie zatrzymuje się, więc ciągnę jeszcze bardziej w prawo w kierunku rowu, mijam się z jego zderzakiem, przechodzi koło i lagi, w tej tysięcznej części sekundy w mojej głowie pojawia się myśl „jest, udało się” dokładnie w tej samej chwili słyszę jak zderzak zabiera owiewkę z lewej strony na wysokości mojej nogi, głuche uderzenie, chwila ciszy w locie i lądowanie w rowie, ciemność …… jeszcze kilka koziołków i czuję że się zatrzymałem. 

Dalej ciemność, w pierwszej chwili myślałem że straciłem wzrok, panicznie łapię za głowę, czuję że bolą mnie palce lewej dłoni ale ważne że czuje …. na głowie kask, wyrywam szybkę, przecieram oczy, powoli dociera światło … uff …. kask cały nabrał błota, leżę w fosie pełnej wody i błota co zapewne pomogło w „miękkim lądowaniu”’ trochę nie wierze w to co się stało, czekam na chłopaków, rozglądam się do góry czekając aż się pojawiają, czuję potworny ból lewej nogi od kolana w dół, rozdarty but, czuję jak w środku przemieszczają się jakieś kości przy próbie ruchu, wpadam w panikę, krzyczę, krzyczę ….. nademną pojawią się jakaś Pani, pyta mnie czy czuję dłonie, czy mogę się poruszać, ściąga mi rękawiczki, odpinam i zrzucam kask, jest przy mnie i rozmawia ze mną mimo że ja ciągle wyrzucam z siebie na przemian „jęczenie i jakieś bluzgi”.......proszę żeby ktoś zrobił coś z tym bólem, pojawią się pierwsza karetka … ze mną w miarę ok. więc zostawiają mnie i biegną ratować Piotra, czekam na kolejną, nie ma jej długo … nie wiem ile, ale z 20 min które dla mnie w tym bólu ciągną się w nieskończoność, noga coraz bardziej krwawi, nie pomagają też komentarze zgromadzonych gapiów „dobrze im tak, niedawno nas wyprzedzali to teraz mają….” Reaguje tylko miła Pani która jest ze mną od początku i każę się wszystkim zamknąć, pojawią się jakiś żołnierz który mnie mocno irytuje, bo próbuje mnie podnieść na co słyszy głośno krzyczane z moich ust „spierdalaj”. Przyjeżdża druga karetka, wkłucie, dostaje narkotyczną dawkę która uśmierza ból, wizyta na R-ce, cięcie kombinezonu i butów, kości nie widać, stopa krwawi bo ma szarpaną ranę, badanie tomografem i rentgen, nie ma obrażeń wewnętrznych, stopa zwichnięta i obita, pod kolanem wyłamana kość kłykcia, nie wiadomo co z wiązadłami ale na tą chwilę nie można tego stwierdzić. 

Moje obrażenia to jednak nic w porównaniu z Piotrem który miał zdecydowanie mniej szczęścia w tym wszystkim niż ja, jeśli można w ogóle mówić przy czymś takim w kategorii szczęścia…..

Jego motocykl, jak się później dowiedziałem uderzył sunąc w koło – nie miał już za wiele manewru po tym jak starszy Pan zajął nasz cały pas ruchu a za nim były auta z naprzeciwka czekające aż skręci – ja poszedłem w pole tylko się „odbijając” od niego zabierając nogą zderzak i kilka innych blaszanych elementów, Piotr miał „nagłe zatrzymanie” co nie mogło skończyć się tak dobrze jak u mnie. 







"Nie schodziłem nocą do garażu żeby pocałować moto na dobranoc, nie nadawałem mu imion kobiecych. Ale to było drogie, wysokospecjalistyczne narzędzie do robienia sobie dobrze"…..






Złamane kolano 




Lewoskręt  - przypadek książkowy, większość wypadków z udziałem motocykla to właśnie lewoskręt, nigdy nie myślałem że nas to spotka, przecież mieliśmy z milion takich sytuacji ….. ta jednak była nieco inna. 

„Mijanie się w drzwiach” – znacie to jak chcemy się z kimś ominąć na korytarzu czy w drzwiach – on w lewo, my w lewo, on w prawo my w prawo – aż w końcu i tak się niemal zderzamy mówiąc „przepraszam”. Tu kierowca auta dając nam pierwszy objaw że wjedzie zachował się „modelowo” – więc i my rozpoczęliśmy hamowanie, tylko że dalej „pozwolił nam uwierzyć” i założyć  że nas widzi a jednak skręcił ……. tym samym już nie pozostawiając nam wiele miejsca na jakiekolwiek decyzję czy manewry….. 

 Leżąc tu teraz ze złamaną nogą i myślę sobie:
- może trzeba było hamować do końca przy pierwszej próbie wjechania ?
- może trąbić to by usłyszał, mimo że słychać niehomologowane wydechy na kilka kilometrów? 
- może to wiosenna aura i zauroczenie nową „damą w czerwieni” uśpiła po części naszą czujność? 
- może, może……

I można by tak gdybać tylko nic to już nie da bo jest po fakcie, ból, cierpienie, nie zrealizowane plany – to wszytko i tak zostało. Nie ma dobrych scenariuszy w takich wypadkach, jeśli dało by się przewidzieć wszystko to zwyczajnie nie było by wypadków ….. ten się zdarzył, kwestią jest wyciągnąć z niego wnioski i naukę na przyszłość oraz nie poddawać się! 

Jak widać doświadczenie, treningi, głośne wydechy, przewidywanie i umiejętności nie zawsze wystarczą…. 

W całej tej tragedii mieliśmy jednak dużo szczęścia – podjęta próba „ratowania się” przyniosła efekty, ja mogę o tym napisać, Piotr jest z nami mimo ciężkiego stanu zdrowia – w większości jednak przypadków takie zdarzenie kończą się śmiercią motocyklistów…. 

To pierwszy mój tak poważny wypadek mimo że na motocyklu jeżdżę już ponad 15 lat, pierwszy również Piotra – mimo że on jeździ jeszcze z 10 lat dłużej – pierwszy, i mam nadzieję że ostatni, ważne by robić co się lubi i być silnym, wierzyć w to co się robi.

Dziękuję moim przyjaciołom i wszystkim którzy są z nami w tych chwilach i wielu dobrym ludziom którzy przesyłają wiadomości – serdeczne dziękuję  ! 

To nie koniec naszej „walki” – główna przed Piotrem – ja wierzę i wiem że wyjdzie z tego i jeszcze nie raz pojedziemy na „kawkę” czy upragnione „szybkie Alpy”, przed nami jeszcze długa droga by znów usłyszeć klekot „desmo” – dalsza rehabilitacja i leczenie, ale ważne by się nie poddawać i dzięki takim ludziom jak wy wierzyć w to co się robi!

FORZA !