środa, 26 marca 2014

KTM - Ready to Race

Przyszedł czas na Enduro - KTM EXC 200 2T 




wtorek, 1 października 2013

Między piekłem a niebem

Chrześcijanina czeka obietnica życia wiecznego w raju, hinduistę reinkarnacja, buddystę rozpad do bezosobowego "ja", muzułmanina raj pełen dziewic ;).....a motocyklistę ? Ziemia obiecana z niekończącymi się gładkimi winklami i zapierającymi dech w piersiach widokami ?... istnieje raj na ziemi, raj w którym trudno zliczyć zakręty, drogi są równe i kręte jak na najlepszych torach a widoki jak z pocztówek.....ten motocyklowy raj to ALPY, i właśnie ten "raj" po raz trzeci stał się moim celem podróży. 

Czyściec 
Mówią że "ciągnie wilka do lasu", sporo w tym prawdy, ale po ostatnich przygodzie  o której mogliście już przeczytać tu długo zastanawiałem się czy i w jakiej formie wrócić do motocyklowej przygody, początkowy plan zakładał wyjazd w 2012 roku w grupie Ducati 1098S x 2, oraz SC 1000, to miał być szybki "klekoczący" przelot przez Alpy, ale zarówno ja jak i moje wymarzone Ducati o mało co odeszliśmy do krainy wiecznych ciemności, zanim zdążyłem pokazać im raj....
Początkowo myślałem że już nie chcę wracać na drogę po dzwonie przy którym 99% podobnych przypadków kończy się wizytą prokuratora na miejscu zdarzenia...koniec z "drogą" więc automatycznym moim celem stał się tor , już wtedy okazało się że po konkretnym dzwonie nie jest się już tym samym kierowcą, owszem przy ostrej jeździe jest wszytko co ma być - dopamina, adrenalina, kortyzol, endorfina ......z małym szczegółem, zamiast euforii która była wcześniej i poczucia wygranej po dobrze "przepałowanym" odcinku jest coś innego......niepokój i strach. Stara prawda głosi że jeśli czegoś się nie robi, lub nie używa, to ta umiejętność zanika - z jazdą na motocyklu jest dokładnie tak samo, może nie całkowicie bo po roku wiemy dalej jak zmieniać biegi, gdzie jest gaz i hamulec i do czego służy kierownica ale jednak to nie to samo, jazda staje się bardziej "szarpana" a wszytko to co kiedyś było dla nas automatyczne zużywa teraz sporo naszej uwagi, do tego prędkość jakoś jest szybsza niż szybka....kiedyś 200 km/h na dobrej drodze wydawało mi się spokojnym przelotem, dziś przy tej samej prędkości czuję się zupełnie inaczej. 

Może po części przyczyną też jest również to że korzystam z pożyczonego motocykla dzięki uprzejmości siostry (dzięki siora;) mianowicie Yamahy R6 z 2008 roku - pokemon jak każdy, dla mnie japońskie motocykle dzielą się na bezpłciowe i brzydkie lub zupełnie bezpłciowe i okropnie brzydkie, ten jest z tej pierwszej kategorii, do tego rzędówka od której dawno odwykłem, do 10 tys rpm niemalże trzeba się odpychać nogami, powyżej mocny kop, ale jakoś nie kręci mnie czekanie na ten "kop" dłużej niż czas stosunku statystycznego polaka, całość uzupełniają słabe "gumowe" hamulce oraz takie sobie zawieszenie - cóż, ktoś powie że mam muchy w nosie bo R6 to doskonały motocykl, owszem - doskonały ale w swojej klasie, jak porównać go z jadowitym, agresywnym i wściekłym Ducati 1098 S z hamulcami ostrymi jak brzytwa, i nienagannym prowadzeniem to doskonałe R6 staje się jedynie "pospolitym pokemonem". 



Jak mi poszło na torowych zmaganiach po wypadku możecie zobaczyć tu: 



Mimo torowych ekscesów jednak postanowiłem powrócić na drogę, może nie do końca na Polskie drogi lecz wrócić tam gdzie czuję się jak ryba w wodzie, gdzie czeka na mnie drogowy raj, zaliczyć najlepsze przełęcze w Szwajcarii i pogranicza Włoch. Tym samym plan z 2012 roku ożył na nowo, z małymi "szczegółami" - kompan wypadku Piotr wciąż walczy z następstwami tego zdarzenia i póki co nie może kontynuować motocyklowej przygody, druga zmiana to, że znowu do wypadu posłuży motocykl siostry czyli Pokemon, a trzecia że cześć trasy postanowiliśmy przejechać ciągnąć motocykle na przyczepie....cóż może to wiek starczy, może prostata czy hemoroidy a może poprostu chcieliśmy w ten sposób uniknąć jazdy nudną autostradą, wycierania opon w kwadrat i niepotrzebnych kosztów podwójnie wypalonego paliwa. Pakuję zatem graty na R6 - jak zwykle mały wałek na tył z minimum bagażu i lecę pod Opole do Oscara, tam pakujemy się na przyczepę wraz z jego 1098 S, zapinamy do Alfy 159 SW z silnikiem na smołę i lecimy. 


Piekło
Zanim jednak trafiliśmy do raju, postanowiliśmy zobaczyć jak wygląda piekło - a dokładnej "zielone piekło" i tak o to jako punkt numer jeden na trasie naszego przejazdu znalazł się Nurburg i słynna Nordschleife "północna pętla" zwana również "zielonym piekłem". Wąski i wymagający, malowniczo położony tor z 1927 roku o długości 20,8 km, przeprowadzi każdego kto zdecyduje się po nim jechać przez piekło 180 zaskakujących zakrętów.

Wyjeżdżamy w niedziele rano i lecimy autostradą prosto na Nurburg - przed nami 10 godzin jazdy samochodem ale i tak jest super bo dawno się nie widzieliśmy więc jest o czym gadać, droga mija szybko i sprawnie - lecimy ok 140 - 150 km/h z przyczepą co w SSmańskim kraju jest sporo za szybko, niektórzy ostrzegają nas a w  DDRach próbują nawet złośliwie hamować przed nosem, ale jednak nie zważając na możliwość złapania mandatu bez przygód udaję się dojechać na Nurburg - już po drodze widać kilka razy nitkę toru położoną na leśnych wzgórzach, wszędzie tłumy ludzi, przy siatkach grupy fanów obserwują kończącą się o 18stej sesję dla amatorów, słychać ryk upalanych na torze sprzętów, na dojazdówce co chwila jedzie jakieś Porsche, BWM M3, Lotus, Golf R32, Ferrari, Lambo i co tylko można sobie jeszcze wyobrazić. Na jednym parkingu można zobaczyć więcej GT3 niż pewnie w całej Polsce - obłęd i magia - tak można nazwać to miejsce. 


Jedziemy do zarezerwowanej wcześniej miejscówki ok 2 km od od wjazdu na tor, rozpakowujemy moto z przyczepy i idziemy na spacer z bliska zobaczyć co nas czeka na Nordschlife. 


Już od samego patrzenia mamy gęsią skórkę i pot na plecach - trochę Nas przeraża to co widzimy, tor jest wąski, asfalt śliski, ogromne różnice poziomów do tego niewidoczne zmieniające profil i promień zakręty  - jest to pierwszy punkt naszej wyprawy i rozmawiamy z lekką obawą o przejeździe - nie możemy przecież zaliczyć dzwona i zakończyć wypad w piekle... 


Jedziemy też zobaczyć południową pętlę która przecież nie tak dawno była w kalendarzu wyścigów F1 - zdumiewająca infrastruktura jakiej nie znajdziesz na żadnym pobliskim Polski obiekcie (może poza Brnem) a Nurburg to małe miasteczko, położone jak w malowniczych Bieszczadach - zdumiewające, a jednocześnie przerażające że kraj jak Polska dorobił się jedynie starego komunistycznego toru koło Poznania...






























Wracamy pełni wrażeń, przed nami noc a rano przejazd przez piekło - jakoś nie możemy usnąć po tym co widzieliśmy....wstajemy wcześnie rano, zbieramy się na moto, opłata 26 Euro za jedno okrążenie i można wjeżdżać. 


Mi jednak nie udaję się to tak szybko, miałem zamontowaną kamerę na kasku i zostałem zatrzymany przez obsługę zanim wjechałem na tor - okazuję się że filmowanie z motocykla jest zabronione, nie mam co z nią zrobić, ściągam kamerę z kasku i montuję na baku i znowu słyszę że też nie wjadę, pokazuję że nie mam gdzie jej schować, wykorzystuję nieuwagę obsługi i wjeżdżam z kamerą na baku - no ba, film z piekła obowiązkowy :) 


Przy odbijaniu biletu za mną korek, przez ten cały zamęt z kamerą nie wiem gdzie go wsadziłem, szukam chwilę a z tyłu kotłują się stada BMW M3 - udaję się znaleźć bilet i wjechać, Oscar czeka po prawej, wkońcu ruszamy. 


Pierwsze kilometry, jestem cały spocony, tor jest arcy trudny, trudniejszy niż się spodziewałem, strasznie szarpię bo nie wiem co będzie za chwile, jaki zakręt, próbuje się podpiąć pod jakieś auta ale zdecydowane większość z nich to profesjonaliści (mimo że to jazda dla amatorów wielu ma profesjonalnie przygotowany sprzęt z rejestracją i zapewne nie jest na torze pierwszy raz) przez chwilę daje radę się utrzymać za Suzuki Swift :) mimo to po chwili odpuszczam bo zaczynam popełniać proste błędy - szybki lewy, lekko pod górę wchodzę śmiało i nagle za przełamaniem widzę że ten sam lewy zmienia się w bardzo ostry lewy z innym profilem, początkowo próbuję dociągnąć żeby się zmieścić, ale już na wjazd widzę że nic z tego nie będzie, więc odprost, najmocniejsze hamowanie jak się da przed wjazdem w krzaki i..... przedemną krawężniki, puszczam hamulec by zawieszenie mogło przyjąć odbicie od krawężnika, wypadam na wprost z zakrętu, jadę po trawie przemieszanej płytami betonowymi, widać z przodu tor, kolejny zakręt był w prawo, przebijam do jedynki i wracam na tor przy okazji prawie dostając strzała z lewej od ostro idącej M3 w prawym zakręcie - uff, było naprawdę niebezpiecznie i mogło się skończyć poważną glebą. Jadę dalej już niemrawie do samego końca pętli bo stwierdzam że drugi raz może się nie udać - generalnie to na tym torze nie ma miejsca na błędy i miałem sporo szczęścia że mi zdarzył się akurat w miejscu gdzie była szykana, w innych miejscach sporadycznie są pułapki żwirowe, a wizyta poza torem zreguły kończy się uderzeniem w barierę. 


Zjeżdżam, widzę Oscara który dostał od obsługi zdjęcie ze zmierzonym poziomem hałasu 128 dB - mówią mu że w tym roku jeszcze ok, ale za rok już nie wjedzie - smutne i znane metody z PL, szkoda że niemalże 100 lat hałas nikomu nie przeszkadzał, a dziś wszytko musi być wg normy......


Opowiadam mu przygodę, trochę nas roztroiło nerwowo to piekło ale przeżyć coś takiego jest naprawdę warto - czuję się spełniony.....w końcu to jak dotknąć kawałek historii i niemalże poczuć na własnej skórze jak mogło być tu kiedyś.

Jedziemy zrobić jeszcze rundę pod południową pętlę na której odbywa się jakaś biletowana impreza - kupujemy pamiątki i wracamy do hacjendy spakować motocykle i ruszać dalej w drogę do Waier na południu Niemiec gdzie u Oscara Wujka chcemy zostawić puszkę z przyczepą i dalszą cześć drogi jechać już tylko motocyklami. 


Docieramy o czasie z niemiecką precyzją, ciepłe przyjęcie, grill, trochę opowieści i spać, rano wyjazd w stronę "raju". 




Rodzinne wakacje - takie i inne ciekawe maszyny można spotkać na niemieckich drogach, również wiele starych zadbanych maszyn. 



Niebo 

Ruszamy z Waier już na moto, początkowo lecimy autostradą, lecz w zachodnich Niemczech wiele autostrad jest aktualnie remontowanych, postanawiamy zjechać na lokalne drogi i kierować się na Zurich przez Schwarzwald - jak się okazało raj zaczął się jeszcze dużo przed jego bramami, ponieważ drogi krajowe w południowych Niemczech są rewelacyjne ! Wiedziałem że o jakość nie ma się co martwić ale do tego doszły niesamowite widoki, wzniesienia, i jeziora szwarcwaldzkiej krainy - coś pięknego, jedzie się tak dobrze że praktycznie nie zatrzymujemy się na zdjęcia, pięknie położone malownicze miasteczka, góry, lasy - coś jak Bieszczady tylko w wersji XXL i z najlepszymi drogami.....olśniewające. Robimy sobie małą przerwę nad Titisee - każdemu kto wybiera się na południe Niemiec polecam tą część. Tak się wciągnęliśmy drogą że praktycznie nie robimy zdjęć. 

Lecimy trasą krajową nr 33, która później zmienia się w 500, ruch jest mały a prędkość oscyluje ciągle między 150 - 200 km/h, do tego świetnie przyczepny porowaty asfalt, piękna słoneczna pogoda..rewelacja !

Nasz cel na dziś to miejscowość Glarus w Szwajcarii, po drodze postój w Zurichu na obiad - dawno nie jadłem droższego, prosta pasta z sosem pomidorowym za jedyne 22 franki (x 3,4 zł) i mamy skromną strawę za 70 zł bez picia :) Widać w Szwajcarii nie pojemy za dobrze ale nie po to tu przyjechaliśmy....

Jazda wzdłuż jeziora Zurichskiego idzie powoli ale mimo to ok 18stej docieramy do Glarus, przed nami zmienia się okolica i widać już przedsionek Alp.





Postanawiamy jechać dalej i zaliczyć jeszcze Klausenpass 1952 m przed snem tym samym poczuć smak raju....zresztą zobaczcie sami...









Przełęcz Klausen ma dość wąski podjazd i zjazd trzeba być ciągle skupionym, nawroty są ciasne i przejeżdżane 1 biegiem ale mimo to euforia nas nie opuszcza, tego dnia dojeżdżamy do miejscowości Altdorf gdzie znajdujemy nocleg u miłej starszej Pani (zresztą tu większość ludzi jest starszych) za 100 Franków za 2 osoby - maleńkie miasteczko, zupełnie jak wymarłe, spacerujemy ulicami w poszukiwaniu forma "życia" ale ciężko ją napotkać, nie czynne są bary i restauracje (wakacje), dodatkowo miła Pani informuję nas że mają dodatkowy weekend w środku tygodnia - we wtorek nie pracują a w środę dopiero od 17stej, wyjątkowo poda nam we wtorek rano śniadanie - cóż, miło z jej strony. 









Już wiem kto kupuje ogrodowe krasnale ;) 



Rano pobudka i czas pokazać niewiastom w raju jak wygląda armagedon w wykonaniu polskich jeźdźców :) Dziś dzień na ostro, chcemy przejechać 6 najbardziej wypasionych przełęczy. 

Na pierwszy ogień idzie Sustenpass 2264 m









Ciekawy podjazd, z tunelem na szczycie, za tunelem wita nas niesamowity widok i jezioro oraz patrol Policji, zatrzymujemy się dużo dalej od nich, dzielna i bystra głowa "Milicjanta" patrzy w naszą stronę i wcale się nie dziwie bo przez tunel oczywiście przejechaliśmy niemalże przepisowo;) robiąc przy okazji masę hałasu z otwartych wydechów, które jak się później dowiadujemy na niejednej stacji są zabronione - Oscar ma dbkilery w razie "W", ja nie mam ale jakoś latam, robię zdjęcia i milicją się nie przejmuję, póki co nie mam podstaw bo nie podchodzą, jedziemy dalej. 


Zjazd z tej przełęczy jest niesamowity, wodospady spadające prawie na głowę, za barierami przepaście, świetna nawierzchnia, niekończące się zakręty - cudownie, na tym odcinku zaczynam też się "przełamywać" i powoli wracać do formy, jak mówił Oscar "co się z Tobą dzieję? straciłeś pewność siebie i płynność" - tu ta płynność powoli wraca, ale do pewności siebie jeszcze długa droga...

Znowu zaczynamy piąć się w górę tym razem na Grimselpass 2165 m, podjazd jest niesamowity, po drodze dwie zapory wśród gór - tu przez chwilę przypomina mi się Rumuńskie 7C i zapora na Transfogarskiej - Szwajcarska wersja jest DeLUX a zapory są dwie :P 









Na szczycie jezioro i rzesza motocyklistów z całej Europy - po drodze wyprzedzaliśmy ich całe tabuny, może to dziwne a może to nasze chore głowy, ale jakoś po drodze nikt nas nie wyprzedzał i wszyscy jechali wyraźniej wolniej niż my....Dominują też motocykle do wszystkiego czyli do niczego jak BMW R1200GS, choć w tym roku zauważyłem nowego przeciwnika, który pojawia się licznie na Alpejskich drogach - Ducati Multistrada 1200. Mimo że to Ducati, to nie jestem fanem konstrukcji SUVa jak MTS 1200. Oczywiście nie brakuje też wszelkiej maści armatury, ciężko jednak kogoś spotkać na SBKu, i Oscarowe 1098S wzbudza wszędzie spore zainteresowanie, zwłaszcza jak widzą literki PL na rejestracji - cóż, widać nie spodziewali się że w kraju ze średnią krajową 10 Szwajcarskich obiadów ktoś może posiadać ikonę SBK i w dodatku przyjechać nią aż tak daleko bez awarii. 




Po drugiej stronie rozciąga się niesamowity widok na Furkapass - my jednak wcześniej jedziemy jeszcze w nieco inną stronę....



.......mianowicie na Naufenenpass 2478 m. Na mapie oznaczony jest przerywaną linią, co oznacza że większej części roku jest nieprzejezdny, my jednak mamy szczęście, początek jest lekko zasypany spadającymi lawinami kamieni i trwa ich sprzątanie ale cała trasa jest przejezdna i rewelacyjna - jest wolniejszy niż Grimsel ale zupełnie inny i wyjątkowy - wjazd jest na większą wysokość, widać ośnieżone szczyty - genialnie !









Wracamy w dół tą samą trasę i grzejemy na Furkapass 2431 m który już w oddali widzieliśmy, jest cudownie !








Zjeżdżamy z Furka i kierujemy się jeszcze na krótki i szybki St. Gotthard Pass 2109 m, podjazd jest znakomity, szybki, równy - można poschodzić na kolano :) 

Na szczycie mała zapora i kilka jezior, bardzo malowniczo, zatrzymujemy się na kilka zdjęć, chwilę rozmawiamy i zjeżdżamy tą samą drogą znowu świetnie się przy tym bawiąc. 





Wracamy do Andermatt i kierujemy się w stronę Chur - świetną drogą przez sam środek Szwajcarii - na starcie czeka na nas jeszcze Oberalppass 2046 m na którego szczycie zatrzymujemy się na obiad - znowu makaron w cenie 24 franków - ceny są jedną z metod odstraszania biednych turystów od Szwajcarii, nie dziwi fakt że dominują motocykle z Niemiec, Francji, Danii i Skandynawii. 







Po obiedzie ostro nawijamy w stronę Chur - droga jest wyśmienita, a przed Nas wskakuje pierwszy raz jakiś motocyklista - miejscowy Kozak na sprzęcie do zabaw przyziemnych - KTM 990 SM :) 



Pierwszy raz jedziemy z miejscowym który wie o co chodzi w te "klocki" - prowadzi, narzuca całkiem dobre tępo, przed długimi winklami pokazuje nam że będzie ostro i że możemy lecieć na kolanie, towarzyszy nam prawie do samego zjazdu przed Chur - rzadki widok kogoś na ostrej, bezkompromisowej maszynie w Szwajcarii, kogoś kto w dodatku dość mocno pozwala sobie na łamanie przepisów, zwykle inni jeźdźcy jadą maks 20 km/h więcej niż mówią przepisy, z nim nie było problemu lecieć po 160 km/h i więcej. 

Przed Chur odbijamy w prawo i kierujemy się na Splugen blisko granicy z Włochami, a konkretnie do miejscowości Naufenen tuż przy drodze szybkiego ruchu i 10 km od wjazdu na St. Bernardino Pass 2065 m - jest to drugie nasze podejście na ten pas, mieliśmy okazję już nim jechać w 2010 roku podczas gry przemierzaliśmy Szwajcarię ze wschodu na zachód aż do Chamonix we Francji, wtedy jednak nie wiele było widać bo lało, tym razem znowu nie mamy szczęścia bo właśnie zaczyna padać, postanawiamy zostać na noc w przydrożnym motelu - 110 franków za 2 osoby. 

Wg prognozy ma się wieczorem wypogodzić i tak też się dzieje, nie jest idealnie mimo to ja postanawiam wjechać na przełęcz Świętego Bernarda co też robię - nie pada, widoki są dużo lepsze niż w 2010 - idealnie nie jest, ale mimo to jestem zadowolony że tym razem uda się zobaczyć znacznie więcej :) 












Rano ruszamy w stronę Włoch na Splugenpass 2113 m - lekko siąpi deszczem, ale prognozy na resztę dnia są dość optymistyczne - znowu świetna przełęcz mimo mokrej nawierzchni, po włoskiej stornie zapory i jeziora oraz niesamowity, kręty zjazd na zboczu stromego urwiska - pierwszy raz jadę taką drogą, jest trudna, trzeba być skupionym a za barierami niesamowite widoki - polecam. 






Ze Splugen zjeżdżamy do Chiavenne, dalej kierujemy się w stronę Bormio po drodze znowu wjeżdżając do Szwajcarii - tym razem na Maloja Pass 1815 m - kręty jak agrafki wolny podjazd, na szczycie znowu malownicze jeziora i kurorty. 




Deszcz ciągle siąpi, ale już powoli przywykliśmy - po krótkiej rozmowie decydujemy się pojechać do Davos przez Julier Pass 2284 m i później wrócić w stronę Bormio. Podjazd na Julier jest ciekawy, ale zdecydowanie polecam zjazd - tam poraz pierwszy poczułem się swobodnie i naprawdę wpadłem w trans - szybkie szerokie zakręty, piękna nawierzchnia a do tego widoki....słońce też się zrobiło wiec ostro zwiększyliśmy tępo. 








Przy zjeździe z Juliera tuż przed odbiciem na Davos spotyka nas "niespodzianka" - jak się okazuję jest to Policja w nieoznakowanym radiowozie....Oscar zauważył ich w lusterku po tym jak ich wyprzedziliśmy, ledwo zdążył pomyśleć że może być to Policja, już staliśmy na poboczu. Biorąc pod uwagę fakt że w Szwajcarii za głośne pierdnięcie po 22rugiej można trafić do wiezienia, oraz fakt że nasza prędkość jeszcze chwilę temu oscylowała w okolicach 200 km/h jakoś nie napawał optymizmem. 

Z nieoznakowanego BMW serii 3 wysiadają policjanci, proszę o dokumenty, mówią po niemiecku i angielsku więc nie ma problemu, za chwilę pokazują nam odczyty z kamery zamontowanej z przodu i z tyłu pojazdu. W Szwajcarii robią tak że z kilku pomiarów robią średnią i odejmują 8 % jako błąd pomiaru (tolerancja licznika) co i tak daję 114 km/h na dozwolone 80, okazuje się że jechali za nami tylko chwilę, mimo to mają już średnią 114 km/h co u nich kosztuje 1100 Franków (ok 4000 zł) - miło :) 

Początkowo myślałem że może nas puszczą ale nic bardziej mylnego, nie pomogło tłumaczenie że turyści, motocykle, pogoda, dobra droga itd. Oscar wyskakuje z ostatnich 250 Euro, ja nie mam gotówki ale dla nich to nie problem bo mają czytnik kart, mówię że mam limit dzienny 1500 zł więc kasują mnie 300 franków, początkowo nie wiedzą co z nami zrobić, dzwonią na komendę czy taka forma kaucji, którą zapłaciliśmy wystarczy żeby nas wypuścić i pozwolić jechać dalej - wystarczy. Ok godzinę trwa wypełnianie formalności, na koniec informują nas że reszta dopłaty przyjdzie do Polski po tym jak sąd zdecyduje ile mamy dopłacać. Jak się okazało przyszło do dopłaty kolejne 1100 franków bo doliczyli koszty operacyjne, oraz 3 miesięczny zakaz poruszania się po Szwajcarii. 

Na szybko licząc suma kary przekracza o ok 1000 zł budżet całego naszego wyjazdu. Zdecydowaliśmy się nie płacić wezwania które przyszło do Polski - mandat jest nie do ściągnięcia ponieważ polskie prawo nie zezwala na ściąganie kar za wykroczenia polskich kierowców popełnione za granicą, lecz oznacza dla nas tylko jedno - zostaliśmy wygnani z RAJU :D  

Kraj w którym masz długi nigdy o Tobie nie zapomina - przy pierwszej kontroli w Szwajcarii, wyjdzie że zalegamy jeszcze z kwotą mandatu i automatycznie trafimy do aresztu, zostaniemy wypuszczeni dopiero wtedy, jak jakiś członek rodziny wpłaci daną kwotę - tym samym raj, się stał dla Nas zakazany. 

Podejmujemy decyzję że rezygnujemy z ponownego wjazdu na StelvioPass na którym już byliśmy i skracamy pobyt o 2 dni aby zminimalizować koszty zapłaconego już mandatu policjantom. Jedziemy do Davos i dalej kierujemy się zpowrotem na południe Niemiec przez Lichtenstein - tym razem już bardziej uważnie i spokojnie. Droga jest świetna, dość szybko wjeżdżamy do Niemiec kierując się na jezioro Bodeńskie gdzie robimy przerwę na lunch w jakże luksusowej sieci McDonald;) - podjęliśmy decyzję że wracamy do Waier na noc dwa dni wcześniej przed planowanym terminem co też robimy. 

W Waier znowu czeka nas miłe przyjęcie, kolacja i następnego dnia zwijamy motocykle na przyczepę i kierujemy się autostradą do Polski. 

Przed samym Dreznem znowu niemiła niespodzianka - jakiś SSmański Milicjant który jechał sam busem, twierdzi że wyprzedzaliśmy z przyczepą, oraz że jedziemy 100 km/h a możemy tylko 80 bo nasza przyczepa nie jest wyposażona w hamulec najazdowy - cóż, z DDRowecem nie podyskutuje (mentalność polskiego milicjanta) tym samym 70 Euro trafia na rozwój wschodnich Niemiec....

Mi trafia się jeszcze jedna niespodzianka - w Szwajcarii jest mało stacji benzynowych takich jak u Nas, czyli sklep, jedzenie, otwarte 24 h itd. generalnie są małe samoobsługowe stację, jeśli są jakieś czynne to tylko do 16 stej, w niedziele też można zapomnieć o obsłudze, wiec na jednej z nich automat nie wydał mi paliwa za to zablokował i później pobrał sobie środki w kwocie 500 zł - miło że moje pieniądze po raz kolejny dofinansowały budżet jakże "ubogiego" państewka...

Pomimo takich kosztownych niespodzianek, przejazd przez "niebiosa raju" był niezapomnianym przeżyciem i wciąż uważam że nie ma lepszego miejsca do jeżdżenia motocyklem jak Alpy - lecz w  Szwajcarskiej części ich bramy są już dla mnie zamknięte. 

Kolejną krainą jaką odkryliśmy to południe Niemiec z niesamowitym Szwarzwaldem - w drodze powrotnej jechaliśmy w deszczu, lecz uśmiech na naszych twarzach gościł na każdym postoju a opony w pokemonie znikały w oczach - świetne i mało eksplorowane miejsce do turystyki nie tylko motocyklowej i kto wie czy kolejnym kierunkiem naszej wyprawy nie staną się właśnie Niemcy.




Tym samym pełni wspomnień z "pukania do raju bram" wróciliśmy spokojnie do Oscara, ja na drugi dzień miałem jeszcze do zrobienia 350 km do domu, ponad połowa to polska autostrada, ale już po jej zakończeniu w Tarnowie stwierdziłem że jazda po polskich drogach to prawdziwa udręka a piekło jest właśnie tutaj. Tym samym w mojej głowie wykreowały się dwie metody zaspokajania motocyklowych potrzeb - pierwsza z nich to tor, a droga ? Na nią też się znajdzie miejsce, tylko zdala od polskiego "piekła" które w ostatnim czasie pochłonęło kilku znajomych... 

Trasa przejazdu do wglądu TU